piątek, 31 maja 2013

UCZNIOWIE MISTRZA POLIKARPA


„Contra vim mortis, non est medicamen in hortis”


Pracy lekarza śmierć towarzyszyła zawsze. Rzec by można, że walka jaką od tysiącleci toczyli nasi poprzednicy zawsze miała ten sam przewidywalny koniec. Z biegiem czasu kapłanom, cyrulikom, balwierzom i wreszcie lekarzom udawało się odwlec ostateczną klęskę, a jednak nadal pozostaje ona na trwałe wpisana w nasze działania. Pragnienie nieśmiertelności to wytwór wszystkich cywilizacji. Wszystkie religie obiecują wiernym wyznawcom wieczną nieśmiertelność, jako nagrodę za godziwe życie na Ziemi. Wspominałem już kiedyś, że mimo tych jakże wspaniałych perspektyw wielu poświęciło swój talent i życie na znalezienie innej drogi do wieczności. Co ciekawsze, takie wieczne życie miałoby się realizować tu na tym padole, choć w zasadzie wybrańcy byliby poza zasięgiem takich plag jak choroby czy wreszcie śmierć. Na drugim biegunie stali pustelnicy, eremici i ci spośród wierzących, dla których życie doczesne było jedynie drogą do Boga. W skrajnych przypadkach swym zachowaniem i stylem życia wręcz skracali je, aby szybciej dojść do krainy wiecznego szczęścia. Choć raczej skłonni bylibyśmy lokować takich ludzi gdzieś w okolicach bitwy grunwaldzkiej, okazuje się, że nie brakuje ich i dziś. Może nie spotykamy już rzesz biczowników przemierzających kraj czy pustelników z wyboru. Tych ostatnich zastąpili emeryci ze „starego portfela”  i inni wyrzutkowie kapitalistycznego społeczeństwa, grzebiący wieczorami w śmietnikach, a nie robią tego bynajmniej, aby prędzej przenieść się na tamten świat. Od czasu do czasu ogłaszane są końce świata, a grupy obywateli oddają swój majątek doczesny i zamykając się gdzieś na uboczu oczekują a to komety, a to innego ciekawego zjawiska przyrodniczo-astronomicznego. Niekiedy chcą przyspieszyć to przejście i popełniają samobójstwa, chyba nie zawsze tak zupełnie z własnej woli. Ich majątki przechodzą zazwyczaj na konta fałszywych proroków, którzy dzięki temu choć na krótko rozkoszują się całkiem ziemskim dobrobytem.

Na drugim biegunie stoją następcy alchemików, naukowcy parający się zagadnieniami początków i końca życia. Korzystamy na co dzień z ich dorobku nie zawsze o tym pamiętając. Mam jednak wrażenie, że ani mikstury alchemiczne, ani telomery czy sekwencja genów nie wskażą drogi do nieśmiertelności. Co więcej obawiam się, że właśnie tam zostanie znaleziona ostateczna odpowiedź, która brzmi: „nie”. Pozostaje pytanie, czy będziemy wtedy szczęśliwsi. Świat zbudowany jest na pewnych niepodważalnych zasadach, wśród których jest prędkość światła w próżni, oraz śmierć wszystkiego, co żyje. Prowadzone są już całkiem zaawansowane badania nad sztucznym życiem. Mamy już prawie wszystko do zabawienia się w Boga czy naturę. Lecz nawet jeżeli uda się wytworzyć taki twór, to będzie on jedynie namiastką tego co widzimy wokół nas. Filozofowie i teolodzy będą mieli następny argument do sporu o istotę i rolę Boga, a ludzie zaczną spoglądać na siebie nieufnie, szukając tych „sztucznych”. Z drugiej jednak strony przyzwyczailiśmy się już do sztuczności. Komputery liczą i projektują za nas, a my płaczemy na filmie gdy ginie bohater, zdając sobie sprawę z fikcji. Sztuczna Escherichia coli, nie powinna budzić więc emocji. Chyba, że ktoś wyprodukuje sztuczną bakterię wąglika, odporną na wszystko i rozpyli ją np. nad Paryżem.  Ale to już inna bajka.

Wróćmy jednak do zagadnienia śmierci człowieka w odbiorze lekarza. Ma on do czynienia z kilkoma rodzajami śmierci, oczywiście nie chodzi o przyczynę zgonu, lecz jego czas, podejście umierającego i jego najbliższych. Ludzie  popełniają samobójstwa. Prawdopodobnie nie tylko oni spośród wszystkich stworzeń na Ziemi, lecz samobójstwa zwierząt nie są do końca udokumentowane, a spektrum przyczyn tego desperackiego kroku jest u człowieka niezwykle szerokie. Ogólnie samobójstwo nie jest społecznie akceptowane. Jeszcze do niedawna nie chowano ich w poświęconej ziemi. Ostatnie wydanie Katechizmu Kościoła Katolickiego pozostawia sprawą zbawienia duszy samobójcy tylko osądowi boskiemu. Nadal jednak śmierć zadana samemu sobie jest tabu. Historia pokazała jasno, że samobójstwo samobójstwu nie równe. Naturalnym odruchem jest ratowanie samobójcy, bądź niedopuszczenie do zrealizowania jego zamiaru. Inaczej jednak wygląda samobójstwo 17-latki, którą rzucił chłopak, a inaczej członka ruchu oporu, który zabija się w katowni służb specjalnych, aby nie wydać na torturach swoich przyjaciół. Tu niejako przy okazji można by poruszyć problem asystowania lekarzy przy torturach, choćby w Argentynie, Iraku czy innych krajach. Nie przeceniałbym jednak tego problemu, gdyż nigdy nie traktowałem lekarzy jako ulepionych z innej gliny. Wśród nas zdarzają się szuje i święci. Jeśli ktoś ma inne zdanie służę  przykładami.

Na samobójstwo składają się niejako dwa czynniki. Dojrzałość psychiki i umiejętność radzenia sobie ze stresem. Odratowany samobójca zazwyczaj jest leczony psychiatrycznie. Zdarza się jednak, że przyczyna samobójstwa sama w sobie jest nieodwracalna. Przykładem niech będzie wspomniany już partyzant, czy człowiek, który umiera na nieuleczalną chorobę, gdzie śmierć połączona jest z niebywałym cierpieniem. Ból fizyczny jest obecnie możliwy, choć nie zawsze, do opanowania. Pozostaje jednak kwestia godności umierania, do której oceny śmiem twierdzić, upoważniony jest tylko ten, którego to dotyczy. Wisława Szymborska tak zakończyła jeden ze swoich wierszy: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Sam nie wiem jak zachowam się wobec ostateczności, jeżeli jednak będę w stanie decydować o tym co się dzieję, będę żądał aby działano tak jak ja sobie tego życzę. No właśnie i tu powstaje następny problem, który zahacza o wszystkie pojęcia mające rdzeń ”-tanazja”. Według współczesnych poglądów etycznych pacjent ma prawo decydować o sposobie i zakresie leczenia. Co więcej, podjęcie nawet skutecznego leczenia bez uzyskania zgody jest wedle  Kodeksu Karnego przestępstwem. Powstaje pytanie, czy w społeczeństwie gdzie 30% to wtórni analfabeci nie rozumiejący „Wiadomości”, gdzie indywidua w rodzaju Harrisa, Nowaka i im podobnych nie mogą opędzić się od „pacjentów”, tego typu kodyfikacja ma sens. Czy doprawdy pacjent jest w stanie dokonać słusznego wyboru?  Połowa chorych przyjmowanych na oddziały chirurgii w Polsce nie wie co się z nimi dzieje i jaki jest cel i sens leczenia. Oczywiście, że rolą pielęgniarki i lekarza jest ten stan rzeczy zmieniać, lecz nie zawsze jest to możliwe, choćby ze względu na charakter choroby. Słowa: „rak”, „nowotwór” budzą strach, a niekiedy ucieczkę od typowego leczenia w objęcia wzmiankowanych szarlatanów. Wiele zależy od umiejętności psychologicznych personelu, który w nawale druków, tabel i procedur dla NFZ po prostu nie ma czasu na szczerą i przyjacielską rozmowę. Oczywiście można i pewnie powinno się zostać po godzinach w szpitalu, ale każdy ma własną rodzinę i może też kogoś chorego. Błędne koło się zamyka. Osobiście, w świetle reformy edukacji i ochrony zdrowia nie widzę szans na zmianę zarówno stylu pracy służby zdrowia jak i poziomu edukacji społecznej. Raczej należy się liczyć z powstaniem bogatej i wykształconej elity i rzeszy ubogich analfabetów.

Pytanie jednak dotyczy kwestii, na ile życzenia chorego czy umierającego mogą być brane pod uwagę. Co zrobić z chorym, który pomimo zrozumienia proponowanego mu postępowania leczniczego odmawia? W jakim stopniu rolą lekarza jest przekonywanie o słuszności terapii. Jeżeli mówimy, co oczywiste o terapiach obarczonych powikłaniami i śmiertelnością rozmowa staje się jeszcze trudniejsza, a zły wynik leczenia, choć wpisany w ryzyko staje się podstawą oskarżeń. Postawa paternalistyczna typu: „Ja jestem lekarzem i się znam, a pacjent nie” nie znajduje już zastosowania. Pozostaje jednak subtelna kwestia sumienia. Patrzenia na śmierć człowieka, którego mogę i umiem uratować jest przeżyciem negatywnym emocjonalnie. Przykład Świadków Jehowy  ilustruje to zjawisko dobitnie. Odpowiedź, że jest to realizacja przekonań religijnych mnie przynajmniej nie zadawala. Zwłaszcza, gdy spoglądam na problem z przeciwnej strony. Człowiek przytomny może odmawiać wszelkich form leczenia. Jeżeli traci przytomność, lub zdolność do rozpoznawania własnych czynów traci również kontrolę nad tym, co się z nim dzieje. Nawet jeżeli w przeszłości wyrażał swój negatywny pogląd co do prowadzenia takiej czy innej terapii, wielokrotnie właśnie ona jest stosowana. Uważam, że powinno się wprowadzić, na wzór oświadczeń dotyczących transplantacji, podobne dokumenty zawierające życzenie każdego dorosłego człowieka co do stosowania określonych procedur medycznych w przypadkach, gdy sam zainteresowany nie będzie w stanie ustosunkować się do nich. Rzecz jasna dotyczy to sytuacji ostatecznych, a nie grypy czy zapalenia wyrostka robaczkowego. W krajach Europy zachodniej tego typu próby już są czynione. Wprowadzenie takiego prawa w Polsce wymagałoby jednak dyskusji, której poziom obawiam się urągałby problemowi. Mam jednak wrażenie, że nie uciekniemy od tego, bowiem rozwój technik medycznych, będzie wymagał jasnego ustosunkowania się do ich użycia. Jedną z przyczyn stanie się również koszt utrzymywania oddziałów IOM zajmujących się tego typu chorymi.

Kwestią dyskusyjną pozostaje również agresywne leczenie pewnych schorzeń, zwłaszcza nowotworów czy urazów. Współczesna literatura etyczna podaje, że lekarz powinien chronić i przedłużać życie ludzkie, dopóki ma to sens. Definicja ta, której nie sposób odmówić trafności pozostawia jednak niesłychanie szeroki margines interpretacji słowa „sens”. Nowe możliwości medycyny zapewne rozszerzają to pojęcie w aspekcie technicznej wykonalności danej procedury, lecz pozostaje jakość życia i samoocena chorego. Czy nawet zwycięską walka z rakiem usprawiedliwia wykonanie na przykład hemikorporektomii?

Pomijam kwestie kulturowe czy religijne. Różne są interpretacje zakresu leczenia ludzi starych. Zależy to w wielu wypadkach, niestety również w naszym kraju, od kwestii zgoła niemedycznych.

Problem początku i końca życia jest i długo jeszcze będzie przedmiotem dyskusji, polemik i przetargów polityczno-religijnych. Nie uda się go zapewne ująć w proste zasady kodeksowe i zawsze pozostanie pole dla sumienia, etyki i wolnej woli, którą określa nie słowo „musisz”, lecz „możesz”.

Antropolodzy kultury twierdzą, że święta typu Haloween czy meksykański „Dzień Śmierci” połączone z zabawą i humorem są niczym innym jak próbą „zaklinania” śmierci. Ośmieszona, w postaci wyżłobionej dyni czy plastykowego kościotrupa jest mniej groźna i jakby dalsza. To samo można znaleźć w literaturze. Edward Stachura, którego życie zakończone samobójstwem, pełne było obsesji śmierci nazywał ją pogardliwie „niebezpieczną wariatką”.

A co zostało nam zwykłym śmiertelnikom, dla których śmierć jest codziennością zawodową. Choć nie nasza, przeraża swoją bezwzględnością. Lecz to właśnie my jako lekarze codziennie wygrywamy z nią bitwy, choć wiemy, że przegramy wojnę. Przewlekamy podpisanie kapitulacji i coraz lepiej nam się to udaje. Jednak nadal na starych cmentarzach na nagrobkach można przeczytać: „ Byłem kim jesteś, będziesz kim jestem”

czwartek, 30 maja 2013

NA RAMIONACH OLBRZYMÓW


Tekst napisany onegdaj z okazji Święta Zmarłych



Koniec lata zawsze skłaniał mnie do refleksji nad przemijaniem. Jesień we wszelkich odmianach metafor artystycznych jest owego przemijania obrazem. Jest również obrazem śmierci, czego dopełnieniem jest pierwszy dzień listopada, rozświetlający cmentarze lampkami pamięci. Właśnie owej pamięci, pamięci ludzi naszego życia, chciałbym poświęcić klika refleksji.

W ciągu całego życia spotykamy dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy osób. Większość z nich stanowi jedynie tło codziennych zajęć, będąc jak to niekiedy określają pisarze, „szarym tłumem”. Najważniejszą kategorią jest oczywiście rodzina. Pierwsze informacje o świecie otrzymujemy od matki, ojca i rodzeństwa. Więzi rodzinne są poza, a zarazem ponad wszelkimi innymi. W nas samych jest cząstka naszych rodziców, a w naszych dzieciach cząstka nas. Często rodzic dumny z osiągnięć dziecka mówi: ”moja krew…”, zawłaszczając nieco ów sukces. Ale i też, jeśli zajdzie potrzeba, dla ratowania życia dziecka, rodzice oddadzą swoje. Richard Dawkins, brytyjski biolog-neodarwinista twierdzi, że w tym momencie ratują siebie. W dzieciach bowiem są nasze geny i to one przechodzą z pokolenia na pokolenie, w „opakowaniu” ciała. Ta bezduszna teoria wyjaśnia wiele zagadnień z antropoetologii, a nade wszystko z socjobiologii. Bo i też natura jest indyferentna, ani dobra ani zła, po prostu jest. Wielu odrzuca teorię jako zbyt prostą i nie biorącą pod uwagę całego bagażu humanizmu. Jednak w czystej biologii, której cząstką bez wątpienia jesteśmy, mechanizmy, jakie zwykliśmy przypisywać działaniu uczuć wyższych charakterystycznych tylko dla człowieka, przy bliższym oglądzie okazują się jeszcze jednym wytworem natury, występując również u zwierząt, od których tak chętnie odróżniamy się. Bo czyż nie możemy założyć, że właśnie humanizm ze wszystkimi jego cechami jest najwyższą formą genetycznej walki  o przetrwanie człowieka? Wiem, że wielu z Czytelników w tej chwili oburzy się za sprowadzanie nieomal boskiej natury człowieka do czystej biologii. To temat na niekończącą się dyskusję światopoglądową. Osobiście teoria Dawkinsa mnie przekonuje.

Z biegiem czasu  hierarchia ważnych osób w naszym życiu zaczyna się zmieniać. Pojawiają się rówieśnicy, których rola w poznawaniu świata staje się równa rodzicom, jeśli nie większa. W dyskusjach, kłótniach czy pierwszych uczuciach  powstaje pełen obraz świata. To wtedy rodzą się pierwsze rozczarowania. Coraz większa wiedza paradoksalnie przyczynia się do odkrywania rzeczy nieprzyjemnych i przykrych a świat dorosłych okazuje się pełen fałszu i obłudy.

Okres ten związany jest również z rozpoczęciem edukacji, która jest oceniana przez innych. Nauczyciele to grupa, której wpływu na nasze życie nie sposób przecenić. Próbowałem kiedyś uświadomić sobie, kto właściwie powiedział mi, że dwa i dwa to cztery a kto, że woda wrze w stu stopniach. Nie pamiętam już Ich twarzy, słabo nazwiska czy wystrój sali lekcyjnej. A przecież przychodzili codziennie na lekcje, zmęczeni, czasem mając problemy życiowe, chorując. Szanowaliśmy ich, czasem bardziej czasem mniej. Robiliśmy im kawały jednocześnie bojąc się ich. Część z nich już nie żyje. Żyją w mojej pamięci. Pozostała wiedza, którą dziś przekazuję innym.

Kiedy już byłem na studiach fascynował mnie pewien problem - zabawa myślowa. W podręcznikach objaśnione były mechanizmy fizjologiczne, procesy patologiczne, na poziomie całego organizmu, narządu, komórki czy nawet molekularnym. Hormony, receptory, i inne cudownie zgrane ze sobą mechanizmy. Kiedy już udało wykazać się wiedzą na egzaminie, zaczynałem zastanawiać się, że gdybym ja miał rozstrzygnąć dlaczego np. kurczą się mięśnie i co powoduje wydzielanie gastryny jakbym to zrobił. Wtedy to uświadamiałem sobie geniusz odkrywców cykli biochemicznych czy struktury DNA.

W zawodzie lekarza (choć nie tylko) istnieje specyficzna kategoria nauczycieli. To ludzie, którzy przekazują nam arkana zawodu. Przykład osobisty, obserwacja ich poczynań, jak chyba nigdzie indziej stanowią przekaz wiedzy a także tego, co można by nazwać imponderabiliami zawodowymi. Każdy z nas wymieniłby wielu, którzy choć nigdy nie zwrócili się do nas bezpośrednio, nauczyli nas wiele.

Gdzieś między nauką a życiem codziennym, wplatała się kultura. Czy na co dzień zastanawiamy się ile zawdzięczamy książkom, poezji, filmom i innym wytworom kultury. Przecież one uczą nas mówić, uczą wrażliwości, dostarczają wzruszeń. Kiedyś ktoś słusznie powiedział, że sztuką jest to, co wzrusza. Ta definicja towarzyszy mi już od lat.

Od kilku lat korzystamy z Internetu. To medium łączy w sobie marzenia pokoleń naszych poprzedników. Dziś Sokrates mógłby, nie wychodząc z domu, oddawać się rozmowom z Ateńczykami. Zasoby Biblioteki Aleksandryjskiej mieszczą się na jednym kompakcie. Geniusz ludzi, którzy stworzyli sieć nie ma sobie równych w XX wieku.

Na koniec coś, co wydaje się tak naturalne, że prawdopodobnie niedostrzegalne. Ponoć najtrudniej znaleźć błąd w tytule, na okładce. Ona jest jakby stała i niezmienna i bezbłędna.  To co nas otacza, domy, ulice, place, parki czy autostrady ktoś zaprojektował i wybudował. Czy zastanawiamy się nad tym? Pewnie nie. A jednak jakby wyglądało nasze życie bez owych rzeczy?

W liście do Hooke’a z 5 lutego 1676 Newton napisał:, „Jeśli widzę dalej to tylko dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów”. Jest to parafraza zaczerpnięta z rzymskiego poety Lukana: „Karły umieszczone na barkach gigantów widzą więcej niż sami giganci”.

Ów niezwykły hołd oddany przez jednego z największych geniuszy świata swoim poprzednikom, przytoczyłem w tytule. Każdy z nas wchodził na barki pokornych gigantów: swoich najbliższych, nauczycieli, autorów przeczytanych książek, czy wreszcie ludzi, którzy w czasie podróży pociągiem opowiedzieli nam cos ciekawego. Zastanawiam się czasem, czy każdy z nas chętnie nadstawia swoich barków, aby wspięli się na nie inni. Znam i takich, którzy mając kogoś na ramionach kucają. Lecz większości z naszych nauczycieli i poprzedników należy się hołd i szacunek za poświęcenie, wiedzę i bezinteresowność w jej przekazywaniu. Już Hipokrates pisał : „Mistrza mego w tej sztuce szanował będę na równi z rodzicami” . Dziś na progu nowego roku akademickiego wspomnijmy ich, bo ponoć ludzka pamięć jest miarą nieśmiertelności.

środa, 29 maja 2013

HANDLOWY TURNIEJ MIAST


Antagonizmy miast polskich są znane. Kielce - Radom, Warszawa -Kraków no i Toruń -Bydgoszcz. Ten ostatni dotyczy mnie szczególnie.

            Nie mogę dalej tego ukrywać i wyznam wreszcie całą prawdę. Nie urodziłem się w Bydgoszczy. Miejscem mych narodzin był (niech mi fani „Polonii” wybaczą, czy ten klub jeszcze się tak nazywa? ) Toruń. Bydgoszcz była wówczas stolicą województwa (po raz pierwszy), gdzie od czasu do czasu moi rodzice załatwiali sprawy w urzędach lub jak w przypadku ojca jeździli na szkolenia zawodowe. Miasto to, jawiło mi się jako obszar dobrobytu, zaopatrzone we wszystkie interesujące mnie produkty. Po każdym pobycie w tym handlowym raju, ojciec przywoził jakiś prezent. Pamiętam latarkę z kolorowymi filtrami czy wreszcie, kiedy byłem już w liceum słownik angielsko-polski. Ja również czasami z rodzicami zajeżdżałem do miasta nad Brdą. Pomiędzy stacjami „Leśna” a „Główna” udawało mi się czasami zobaczyć wojskowe transporty z prawdziwymi czołgami czy armatami, co wyraźnie działało na moją wyobraźnię. Sklep „Składnica Harcerska” przy ulicy Śniadeckich       ( dziś bodaj jest tam salon komputerowy) budził emocje zestawami kolejek elektrycznych czy modeli samolotów do sklejania. Przyjeżdżaliśmy tu na zakupy. Zdaniem mieszkańców Torunia, Bydgoszcz była o wiele lepiej zaopatrzona, co miało być dodatkowym wyrazem krzywdy Grodu Kopernika pod bydgoskimi rządami. Luksusowe towary z polecenia jakiś wyższych instancji po prostu zdaniem torunian nie docierały do ich miasta. Nie wiem, jaka była prawda (może ktoś kiedyś zbada ten socjologiczny fenomen), jednak zakupy w Bydgoszczy zazwyczaj były udane. Ze wspomnianego słownika korzystała jeszcze moja córka, dopóki nie pogryzł go nasz  pies.

Jakież więc było moje zdumienie, gdy po prawie trzydziestu latach dowiedziałem się, że wielu moich obecnych kolegów z Bydgoszczy jeździło w owych czasach na zakupy do … Torunia, który ponoć ze względu na obecnych tam zagranicznych turystów (Kopernik!) miał być lepiej zaopatrzony.

Dziś pajęcza sieć supermarketów pokryła równo oba miasta. Te same produkty, promocje, ceny itd.. Małe sklepy w centrach miast zmieniają jak w kalejdoskopie właścicieli i asortyment, starając się utrzymać na powierzchni, albo kompletnie poznikały.

Podobno jednak w pociągu z Torunia do Bydgoszczy (póki jeżdżą powoli) można usłyszeć następującą rozmowę

-„ Pani do rodziny czy służbowo?”

- „ A nie kochanieńki, na zakupy”

wtorek, 28 maja 2013

FASADY


Los sprawił, że własnego mieszkania dorobiłem się grubo po 30-stce. Mieszkałem sam i z rodziną ponad dziewiętnaście lat w akademikach i hotelach asystenckich. Wiele razy patrzyłem na oświetlone okna bydgoskich kamienic i bloków myślałem o mieszkających tam we własnych mieszkaniach ludziach, którzy (tak wtedy uważałem) wiodą spokojne życie, gdy ja muszę uczyć się o kolejnych chorobach lub jeździć karetką po nocach zbierając z ulicy nietrzeźwych obywateli. Planu Bydgoszczy nauczyłem się właśnie dzięki pracy w Pogotowiu Ratunkowym. Do dziś o czwartej nad ranem dojadę najkrótszą drogą z Czyżkówka na Siernieczko. Dzięki tej pracy zacząłem też zaglądać do bydgoskich mieszkań. Wspaniałe kamienice na Dworcowej czy Gdańskiej (wówczas 1-go Maja). Na klatkach schodowych resztki przedwojennej świetności. Obok dykty kilka kolorowych szkiełek witraża, zabetonowane dziury po wyrwanych marmurach na schodach. Obok drzwi mieszkania kilka dzwonków.:”Iksińscy – dzwonić 3x”. Z zaspania dzwonię chyba dwukrotnie. Otwiera starsza pani i klnąc, na czym świat stoi wypomina mi brak znajomości arytmetyki: „Pisze chyba 3x, k… nie umiesz pan czytać? Znowu do tego pijaka!!!”. Wreszcie docierany do pokoju, który był onegdaj salonem, a dziś podzielony dyktą stanowi „ognisko rodzinne” dla trzech pokoleń. Szybko zszywam głowę pijanemu właścicielowi części schedy po poprzednich użytkownikach. Wracamy, a ja znów patrzę na światła w oknach bydgoskich domów.

Mniej więcej tym czasie z okazji pochodu pierwszomajowego odmalowano fasady domów na Jagiellońskiej. Ale zaplecze pozostało nietknięte. Życie w kamienicach toczyło się dalej. Wyrwano resztkę marmuru, wybito pozostałe kolorowe szybki.

Kiedy więc dziś widzę remonty kamienic i słyszę o tych, które mają nastąpić, proszę: „Nie malujcie tylko fasad. Domy są w środku!”

sobota, 25 maja 2013

PLASTYKOWY SYZYF


Mieszkałem przez trzy lata na Kapuściskach. Aby wydostać się z miasta penetrowałem rowerem okolicę. Odkryłem ulicę Dąbrowa, która prowadziła w głąb lasu. Stamtąd zapuszczałem się w okolicę obwodnicy i Łęgnowa Wkrótce poznawałem te same twarze mijanych na rowerach osób. Jednak coś psuło mi radość wypraw. Las wzdłuż dróg, jakimi jeździłem upstrzony był kolorowymi plastykowymi butelkami. Czego tam nie było? Produkty rodzimego, zgoła miejscowego przemysłu wód gazowanych, wytwory wielkich koncernów, które władają umysłami naszej młodzieży, a także pozostałości po firmach-efemerydach, których nazw już nie pamiętam. Kiedyś w odruchu ekologicznym (ciekawe co na to powiedziałby Iwan Pawłow), podniosłem jedną z butelek z zamiarem wyrzucenia jej na moim osiedlu do stosownego pojemnika. Nie ujechałem jednak nawet stu metrów, gdy zauważyłem następną, a wkrótce jeszcze jedną i wiele, wiele innych. Udało mi się wywieźć może pięć. Na następną wyprawę zaopatrzyłem się w reklamówkę, w której umieściłem kilkanaście opakowań po orzeźwiających napojach, które schłodziły rozgrzane ciała bydgoskich cyklistów. Za karę, że są już puste zostały wyrzucone przez nich do lasu. Ale i to nie pozwoliło na wywiezienie nawet procenta plastyku walającego wśród sosen. Następna wyprawa odbywała się etapami. Uzbierawszy kilkadziesiąt butelek wysypywałem je w pobliżu drogi i tak powstawały „gniazda”. Było ich na trasie kilka lub kilkanaście. Po kilku dniach już samochodem, wraz z żoną i córką pakowałem butelki do worków na odpady i zawoziliśmy w miejsca zbiórki plastyku. Pewnego dnia zagadnął mnie pracownik leśny jadący „Żukiem”, po co mi tyle butelek. Czy może gdzieś je sprzedaję, albo na coś ciekawego przerabiam? Skuszony intratnym interesem, chciał chyba do niego przystąpić, zapewniając jak mniemam transport. Moje wyjaśnienie nieco go rozczarowały.

Odbyłem tych kursów dziesiątki. W międzyczasie zmieniłem adres. Jednak kiedyś postanowiłem przejechać znów rowerem moją starą trasę. Butelek było tyle samo, a może więcej. Szkoda, liczyłem po cichu, że facet od „Żuka” zawiązał własną spółkę wywozową. No cóż widocznie trafiło mu się coś lepszego. Mamy w końcu kapitalizm.

piątek, 24 maja 2013

PAMIĘĆ MIASTA


Historia pozostawia ślady materialne i pamięć. Materię niszczą zarówno czas jak i ludzie. Pamięć jak już zauważył Mickiewicz pozostaje. Niszczenie dorobku i kultury poprzednich mieszkańców to działanie nie nowe. Trzy tysiące lat temu faraon Echnaton kazał zniszczyć wszystkie wizerunki boga Amona, nakazując czcić swym poddanym Atona. Komuniści w czasach ZSRR usuwali nawet pewne niewygodne już postaci ze zdjęć fotograficznych, dochodząc do orwelowskiego absurdu. Pozostała jednak pamięć o starym bogu, jego tajemni czciciele jak i ci, który wiedzieli kto zmieścił się w kadrze zdjęcia sprzed lat.

My Polacy doznaliśmy wielokrotnie świadomego niszczenia naszej kultury materialnej. Pewnie tylko silny duch pozwolił przetrwać i odbudować to, co odbudować było można. Zawsze przekorni, zawsze przeciw, potrafiliśmy śmiać się nawet z własnego nieszczęścia. A jednak i my nie jesteśmy bez winy. Potrafimy też niszczyć nie specjalnie przejmując się tym, co podlega destrukcji. Przykłady można by mnożyć. Ile cmentarzy zamieniono w Bydgoszczy i moim rodzinnym Toruniu w parki czy wręcz zabudowano. Sam pamiętam żydowski cmentarz z pięknymi bazaltowymi nagrobkami, który jeszcze w połowie lat 70-tych egzystował na jednej z toruńskich ulic. Po jego zamianie w park, dziwnym zrządzeniem w pobliskim zakładzie kamieniarskim pojawiła się oferta bazaltowych płyt nagrobnych. No cóż: sit transit gloria mundi. Bydgoski Park Ludowy, to też tereny starego cmentarza, tyle że niemieckiego. Śladów naszych obcojęzycznych sąsiadów możny znaleźć więcej. Wiele z nich skrupulatnie zniszczono na polecenie władz, lecz wiele przetrwało w wytworach ówczesnej techniki, która przetrwała do dziś choćby w postaci śluz, kanałów czy wspaniałych domów.

Tysiące ludzi mówiło na nasze miasto Bromberg i tego nie zmienimy. Wielu z nich mordowało naszych dziadków i ojców, ale i my nie byliśmy bez winy. W obozie w Potulicach zginęło więcej Niemców niż Polaków, co oczywiście nie umniejsza winy faszystów jako agresora. Jednak większość Niemców zamieszkujących Bydgoszcz  to byli zwykli ludzi, dobrzy i źli, piękni i brzydcy, zdrowi i chorzy, biedni i bogaci. Byli jak rodzeństwo owego ewangelicznego syna marnotrawnego, które żyło w cieniu podłości brata. Na nich spadła nienawiść, choć nie zasłużyli na nią. Wspomnijmy czasem o nich, bo gdyby nie ich marnotrawny brat, może do dziś żyliby pośród nas ich synowie wymawiając nasze trudne słowa z nieznacznym akcentem.

Pisarczyk z Florencji wersja 3.0


Nie wiem czy wymienione w tytule opowiadanie jest jeszcze w kanonie lektur szkolnych. Ja je pamiętam i przyznam, że zazdrościłem bohaterowi. Niestety nie zazdrościłem mu jego cnót, a pewnie powinienem. Tym razem szekspirowski „zielonooki potwór” dotknął czegoś innego. Podejrzewałem, że pisarczyk musiał mieć piękny charakter pisma. Ba, potrafił nawet na tyle go modyfikować, aby ojciec nie poznał, że to nie on sam pisał. A ja? Pamiętałem panią z pierwszej klasy pochylającą się nade mną i mówiącą: ”Wojtuś de to kółeczko i laseczka, no spróbuj ładnie napisać”. A potem matura i Pani profesor ucząca mnie polskiego: „Wojtek, postaraj się napisać wyraźnie. Wiesz ja umiem cię przeczytać, ale teraz ocenia komisja”. Powiem wprost, gdyby nie początkowo maszyny do pisania, a później komputery byłaby tragedia. Tymczasem jednak zdobycze cywilizacji umożliwiły mi pisanie, ba nawet dzielenie się z innymi moimi przemyśleniami. Pisarczyk urodził się w złym miejscu i złym czasie. Jakoś mam wrażenie, że dziś ktoś mógłby zadać pytanie: „A po co się tak męczył? Nie mógł użyć opcji: kopiuj-wklej?”. Dziś nawet pewnie w najgorszych dzielnicach miasta nad Arno jest zasięg Internetu, a komputer dzięki korzystnym kredytom mógłby kupić nawet tata pisarczyka. Tak więc postęp techniczny ułatwił nam życie. Mnie dosłownie, a pisarczykowi gdyby istniał realnie. Mógłby nawet z tatą założyć oficynę wydawniczą gdzie hitem byłby elektroniczne czytniki tekstu i audiobooki.

Zaczynam jednak czasami zastanawiać się, czy istotnie komputeryzacja, cyfryzacja czy jak je tam zwał jest dobrem ? „Wow” jak mawiają rdzenni Polacy (jak niedawno wykazano w 90% potomkowie chłopów pańszczyźnianych). Dotknąłem definicji dobra i zła. Ponoć to ostanie istnieje tylko jako brak dobra, a związek miedzy nimi jest immanentny jak sera i dziur w nim zawartych, reprezentujących rzecz jasna zło. Ale kuda mi tam do wielkich filozofów, którzy do dziś dnia problemu tego nie zdefiniowali, sfalsyfikowali czy też nie dokonali jeszcze mądrzejszych rzeczy. Jako potomek w drugim pokoleniu rzemieślników i urzędników na przedwojennej państwowej posadzie posłużę się definicjami intuicyjnymi żeby nie powiedzieć utylitarnymi (tu ponoć wychodzi owo chłopstwo pańszczyźniane wg jednego z profesorów). Powiem wprost powoli zapominam jak żyłem (a owszem i to nawet dłużej niż Chrystus na Ziemi) bez komputera i telefonu komórkowego. Potrzebne mi informacje zdobywam w kilka sekund. „Pub-med” przegląda dla mnie miliony publikacji, aby wybrać tę, która mnie interesuje. Ludzie dzielą się wiedzą dzięki Wikipedii i podobnym przedsięwzięciom. Dzielą się też swoimi fobiami, nienawiścią, swoim i cudzym seksem, szczęściem, chorymi ideami, zwołują się, aby ratować ptaki czy wieloryby lub bić się z innymi ludźmi w imieniu „swojego” klubu piłkarskiego. Temu samemu służą komórki. Tak naprawdę  - może się mylę - zdaje mi się, że to wszystko już było. Problem tylko w szybkości przekazu. Jaka jest różnica – załóżmy, że potrafimy zbadać ja metodami neurofizjologii np. NMR  - między odebraniem sms z wyznaniem miłości, a tą samą informacją na pergaminie przyniesioną przez „umyślnego” ? Śmiem twierdzić, że najlepszy specjalista nie rozpozna jej. Czyżby więc życie było ta samą sztuką, graną tylko w innych dekoracjach?

„Dekoracje” staja się jednak coraz bardziej wymyślne, by nie powiedzieć zaawansowane technicznie. Ile razy obserwowałem starszych ludzi zagubionych przed bankomatem, gdzie trzeba „tylko” włożyć kartę i wstukać PIN. Obawa, że zginą pieniądze lub pomyłka sprawi, iż automat zabierze kartę, paraliżuje. Lepiej zajść do ajencji i po staremu odstać swoje w kolejce i bezpiecznie wziąć w ręce banknoty.  Sam zaczynam mieć kłopoty z PIN-ami do kart, telefonu, zmieniającymi się co miesiąc (obowiązkowo!) w pracy loginami i hasłami do baz pacjentów. A to musi być duża literka, znak specjalny, nie mniej niż osiem i liczby! Kiedyś, to pewne stanę jak bezradny staruszek przed bankomatem i powiem  „zapomniałem”. Kłopot bo specjaliści odradzają prostych PIN-ów jak data urodzenia czy haseł typu imię żony. Broń Boże zapisywać gdzieś. Normalnie matnia.

Powstałą jakaś przerwa pokoleniowa spowodowana informatyzacją. Dla dzisiejszego gimnazjalisty (widzę to po studentach) komputer nie ma tajemnic. Ja do dziś boję się, że coś nieświadomie usunę, albo zablokuję czy coś w tym stylu. Nadal, jeśli chcę wychwycić błędy w napisanym tekście muszę go wydrukować i przeczytać. Część z nas nie skorzysta już z dobrodziejstw globalnej informatycznej społeczności. Ale nie ma odwrotu od tego i na nic jeremiady na temat zagrożeń Internetu, zamieszczanej tam pornografii czy stron neofaszystów.  Otwarta walka ze złudną wolnością w necie jest bezcelowa, co wykazała sprawa Acta. Bez złudzeń, odpowiednie służby mogą dokładnie sprawdzić kto, co oglądał, wysyłał czy dostawał. Po cichu, bez szumnych zapowiedzi o zamykaniu serwerów czy „kontroli”. Biedni przebrani za Guya Fawkesa ludzie uważali, że wygrali batalię. Wielki brat nie śpi nigdy, a komputer i możliwości połączenia się z całym światem i jednocześnie sprawdzaniem co też się dzieje za ścianą był odwiecznym marzeniem różnych prawdziwych czy fikcyjnych Fouche, Javertów i im podobnych. I oto marzenie stało się ciałem.  

Pisarczyk umiał zmieniać swoje piękne pismo. Komputer też i na dodatek nie zasypia, jak biedny chłopczyk z Florencji.  Ale czy potrafi wzruszyć? Pewnie też ale chyba już nie mnie.

czwartek, 23 maja 2013

48-GODZINNY DEZODORANT CZYLI NASZE ŻYCIE Z DINOZAURAMI


„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”



Dziś rano mój wzrok padł na dezodorant, jakiego używam. Nie wiem dlaczego dopiero tego ranka zastanowiłem się głębiej nad reklamą zawartą na opakowaniu. Zapewnia ona, że nie będę wydzielał potu w miejscach potraktowanych przez antyperspirant przez dwie doby. Ergo - nie muszę się myć w tym czasie. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio nie myłem się tak długo. Hm, może jakieś wyprawy w góry jeszcze jako nastolatek? Jakaś impreza na studiach? Dalibóg nie wiem. Jaka szkoda, że nie miałem wówczas takiego dezodorantu. Może jakaś piękna dziewczyna odsunęła się wówczas ode mnie z obrzydzeniem? Dopiero dziś nauka dała mi go do rąk. Szkoda, że tak późno. Dla wielu Polaków ów magiczny aerozol jest wybawieniem. Statystyki zużycia mydła są przerażająco niskie, a jazda w autobusie miejskim w godzinach popołudniowego szczytu dostarcza doznań olfaktorycznych wpływających bezpośrednio na ośrodki emetogenne w mózgu. Pisał o tym kiedyś, nawiasem mówiąc, dr Pilecki ( w periodyku Bydgoskiej Izby Lekarskiej), z czego wywiązała się moja dyskusja prasowa z red. Żakowskim, który uważał w skrócie, że za pieniądze lekarz przymnie największego śmierdziela i brudasa, a wybrzydza „na państwowym”.

No właśnie, nauka dostarczyła nam sporo, w tym ów dezodorant. Tymczasem jak donosi „Gazeta Wyborcza”, hiszpańscy naukowcy zbadali wiedzę kilkunastu społeczeństw świata, w tym Polaków. Nie wiem czy mogę wierzyć „Wyborczej”, gdyż w „Codziennym przeglądzie prasy polskiej” w Radiu Maryja jako jedyny spełniający to kryterium (polskość) wymieniany jest „Nasz Dziennik”. Nawet „Gazeta Polska” nie załapała się. Mimo ograniczonego zaufania do nie-Polaków z „Wyborczej” i hiszpańskich badaczy, wypadamy fatalnie. 2/3 rodaków nie wie, że antybiotyki nie służą do walki z wirusami. Właściwie nie muszą, bo przecież antybiotyk podawany jest z ordynacji lekarza i to on powinien informować co i jak. Gorzej z wiedzą historyczno-ewolucyjną. 45% Polaków twierdzi, że Bóg stworzył człowieka takim, jaki jest obecnie. No cóż trudno się dziwić, że ci sami ludzie uważają, iż nasi przodkowie widywali dinozaury. Tego samego zdania jest biolog prof. Giertych. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że w USA skąd pochodzi największa liczba noblistów, jest jeszcze gorzej. Tam w bajki o stworzeniu człowieka (bez udziału ewolucji) wierzy 2/3 populacji. No, ale jeśli ma się kandydatów na senatora twierdzących, iż zgwałcona kobieta nie może zajść w ciąże, ponieważ następuje „blokada” wszystko staje się jasne. Niestety senator  in spe (oby nie!) nie zdradził jaki mechanizm powoduje ową blokadę, a szkoda, gdyż mogła by to być rewolucja w planowaniu rodziny (jak sądzę zgodna z nauką Kościoła). U nas na taki pomysł nie wpadł nawet senator Piecha (cudownie nawrócony aborter).

Czy możemy się dziwić wynikom owego badania. Twierdzę, że nie. Przeciętny gimnazjalista lub licealista na lekcji biologii uczy się o DNA, mitochondriach, ewolucji i dowodach na jej działanie (np. mitochondrialne DNA). Są absolutnie niepodważalne, o czym chyba nie trzeba przekonywać PT Czytelników. Tymczasem w tej samej szkole (również w sensie budynku) na lekcji religii uczy się o potopie i o tym, że Noe zebrał wszystkie gatunki zwierząt do arki, ocalając tym samym życie na Ziemi. Pominąwszy zagadnienie chowu wsobnego (było po jednej parce), młody człowiek może zastanowić się nad tym jak mu się to udało. Do dziś odnajdywane są nieznane gatunki żab czy ptaków. Nie wspomnę o problemie transportu zwierząt polarnych w okolicę budowy arki. U młodego człowieka powstaje coś, co psychologowie określają dysonansem poznawczym. Żeby sobie nie zaprzątać głowy podobnymi problemami woli, miast zgłębiać arkana nauki i czytać np. „Wiedzę i Życie”, pograć w najnowszą grę komputerową, zapominając, że ów komputer dała mu nauka. Takiemu człowiekowi łatwo wmówić wszystko, od „blokady” zgwałconej, po szkodliwość GMO. A czyż nie lepiej rządzić głupcami? Na pewno. I o to chyba chodzi.  

wtorek, 21 maja 2013

MEDUZY NA PIASKU


Jest taka stara i może nieco ograna opowieść. W czasie sztormu morze wyrzuciło na brzeg tysiące meduz. Mały chłopiec zdjęty odruchem litości i chęcią pomocy biega po plaży wrzucając do wody galeretowate stworzenia. Nagle zatrzymuje go jakiś wczasowicz i pyta: „Co robisz?”. Chłopiec odpowiada: „Ratuję meduzy”, Dorosły uśmiecha się sarkastycznie i powiada: „ A ile już wrzuciłeś? Sto, dwieście? Przecież są tu ich tysiące. Nie wrzucisz wszystkich z powrotem do morza”. „ To prawda” – odpowiada chłopiec - „Lecz zapytaj tych, które wrzuciłem, co teraz czują?”.

Anegdota ta, przypomina mi zawsze o tych, którzy pomagają innym. Nie chodzi tu o ogólnie znane akcje czy imiona- ikony współczesnej dobroczynności. Chodzi raczej o dobroczynność, na co dzień tę zwykłą, bez kamer, wywiadów czy koncertów wielkich gwiazd. Współczesny świat rzuca wyzwania, na które nie wszyscy są w stanie odpowiedzieć. Liczy się kreatywność, asertywność, przedsiębiorczość i jeszcze parę innych terminów z poradników młodych biznesmenów w rodzaju „Jak zawojować świat w weekend”. Część społeczeństwa, nie jest stanie nawet zrozumieć wspomnianych pojęć, nie mówiąc już o ich realizowaniu. A życie jak owe morskie fale wyrzuca ich na brzeg. Czasem znajdują tam kogoś, kto poda rękę, wrzuci kilka groszy do czapki, zaproponuje pracę czy po prostu pomoże. Nie zawsze jednak. Każdej zimy umiera w naszym kraju z zimna i głodu kilkaset osób. Umiera pod naszymi oknami w śmietnikach, do których co wieczór wysypujemy zawartość kubełka. To prawda, że są pijani, brudni, czasem agresywni. Ale kiedyś byli tacy jak my. Ekonomia ma swoje prawa… .

Jest jeszcze jeden świat, w którym też nie dzieje się najlepiej. To świat bezdomnych zwierząt. Setki, tysiące kotów a czasem i psów, które miały może nawet kiedyś właścicieli, ale po prostu znudziły się dzieciom, jak pluszowy miś. Teraz liczą na dobrotliwą rękę, która postawi pod oknem piwnicy miskę z mlekiem czy kawałek mięsa. Dziwne, ale te miseczki zapełniają zazwyczaj starzy ludzie oddając swój wdowi grosz na potrzeby zwierzaków. Ci bogatsi, lepiej ubrani odwracają wzrok udając, że nie widzą lub stwierdzają, że śmierdzi.

Rozejrzyjmy się więc i u nas w naszym mieście. Zapewniam, że od razu zobaczymy tych, którzy potrzebują nas. Może uda się wrzucić jeszcze jedną meduzę do morza.

A wracając do opowieści, to niektórzy twierdzą, że tym chłopcem był Pan Jezus.

poniedziałek, 20 maja 2013

„PIELGRZYMKA DO ZIEMI ŚWIĘTEJ EGIPTU”


Absolutnie nie jest to tekst reklamowy biura podróży, ani tym bardziej chwalenie się wojażami. Jako więc się rzekło będzie o Egipcie. Byłem tam dwa lata temu, a w tegoroczne wakacje zwiedziłem trochę starej Europy.  Destynacja, jak mawiają specjaliści od  nowomowy turystycznej modna, choć nie całkiem „trendy” (bogatszym ode mnie wstyd tam jeździć!) i trzeba przyznać dzięki mocnemu (wówczas) złotemu w zasięgu kontraktowego doktora. Udało się zobaczyć większość znanych dotychczas ze zdjęć i filmów miejsc. Powalająca na kolana historia, dotknięcie przedmiotów, które pamiętają nawet inny układ gwiazd na niebie. Po prostu niesamowite. Jak mówił Napoleon do swych żołnierzy: „czterdzieści wieków patrzy na was”. Dodałem dwa. 

Jednak coś innego zajęło moja uwagę w czasie owej podróży. Wydawało mi się, że znam również dno życia. Kilkuletnia prac w Pogotowiu Ratunkowym odsłoniła przed młodym i naiwnym (tej cechy niestety nie pozbyłem się do dziś, czego wyrazem jest i poniższy tekst) lekarzem ciemne strony materialnej, a często i duchowej mizerii mieszkańców Bydgoszczy i okolic. Zatęchłe sutereny, walące się oficyny i ogólnie coś nieuchwytnego, owo imponderabilium, które nasi zachodni sąsiedzi zwą „armen Leute Geruch” . Mieszkańców owych obszarów nadal widuję w Izbie Przyjęć a nierzadko i w Klinice. Lecz to, co ujrzałem w Egipcie przeszło moje jakiekolwiek oczekiwania. Już samo ostrzeżenie o „zemście faraona” dawało do myślenia. Uwagi bywalców tych stron: „nie pij wody z kranu, broń Boże lód do drinka, myj zęby mineralną” i podobne dopełniały obrazu czekającej mnie sytuacji epidemiologicznej. I rzeczywiście. Autobus zaczyna penetrować przedmieścia Kairu w drodze do hotelu-oazy dla dolarowych turystów. Po bokach szerokiej drogi domy – bloki z cegieł mułowych. Nie pada tu od 1971 roku. Może i dobrze, bo owe bloki, gdzie wydaje się że 2-3 mieszkania na 20 posiadają mieszkańców rozpuściłyby się. Pomiędzy domami hałdy śmieci. Słowo hałda pasje tu jak najbardziej gdyż osiągają wysokość owych swojski kopalnianych tworów, a część z nich tli się. Po owych górach śmieci biegają dzieci i psy. Autobus zatrzymuje się w korku na wysokiej estakadzie. Właściwie nie jest to korek ale zwolnienie do zatrzymania, bo ruch drogowy w Kairze to osobny rozdział. Patrzę przez okno. Na dachu jednego z domków o powierzchni 10 m2  oprócz starej pralki rozpadających się mebli,  kilka kóz. Z głodu gryzą deski owych mebli. A może ostrzą sobie zęby tylko?

Turyści w ramach atrakcji zwiedzają największy bazar świata. Jest tu cały blichtr zwany rękodziełem a tłuczony tysiącami na obrabiarkach i frezarkach. „Papirus” z bambusa i podobne cuda. Na jednej z uliczek ktoś wymiata breję, której smród nie da porównać się z niczym. Na każdym (dosłownie) rogu policjant. Strach przed terroryzmem utrudnia czasami podróżowanie.

Tu w jednym miejscu mieszka 22 miliony ludzi, To nie jest normalne i nikt mnie nie przekona że jest inaczej. Ponoć w Indiach i Brazylii jest jeszcze gorzej. Tak żyją ludzie. Tacy sami jak my, pasażerowie klimatyzowanego autobusu, który nie wyłącza silnika nawet na parkingu gdy zwiedzamy piramidy. Bo musi działać klima. Turysta nie może być jej pozbawiony. Pozbawieni jej są natomiast handlarze pamiątkami i poganiacze wielbłądów. Turysta musi się na nich przejechać - opłata w cenie wycieczki, tylko bakszysz … .

Podobno w owym mieście jest dzielnica zamieszkiwana przez sprzątaczy śmieci. Wejście do niej jest jednoznaczne z utratą ubrania, od smrodu którego nos Europejczyka nie zdzierży, a który przenika odzież na wskroś. Bogowie nie byli łaskawi dla nich. A może maklerzy z  Wall Street. A najpewniej sami sobie winni.

Zacząłem zastanawiać się jak to jest, że ludzie ci anatomicznie, fizjologicznie i pewnie częściowo chociaż mentalnie zbliżeni do nas żyją na poziomie niewiele odbiegającym od owych kóz na dachu. Czy wiedzą, że opracowano już Infliximab i być może biegunki nękające jednego z nich od 10 lat, z powodu których właśnie umarł są do opanowania? Jest, a właściwie była jedna przeszkoda. Otóż całe śmieci Kairu nie wystarczyłyby na zakup leku. No jeszcze kwestia lekarza. Może widzieli go z daleka.

Tymczasem w krajach, które przeskoczyły etap budowy piramid rozwój medycyny, a zwłaszcza diagnostyki jest niewyobrażalny. Również terapia poczyniła postępy, których nie sposób objąć. Człowiek zrealizował boski nakaz czynienia sobie ziemi poddanej. W dającym się przewidzieć czasie zostaną wprowadzone leki biologiczne, genetyczne czy wręcz celowane dla danego człowieka i jego choroby. Będzie tylko jedna przeszkoda już wspomniana. Cena. No być może pojawią się po drodze zastrzeżenia natury etycznej czy religijnej, jeśli po drodze do uzyskania trzeba będzie poświęcić embriony. One, choć złożone z niewielu komórek mają, zdaniem mądrych filozofów, kapłanów i etyków z bogatych Stanów i Europy, taką samą godność jak człowiek z dzielnicy zbieraczy, który nawiasem mówiąc embrionem też był, ale miał nieszczęście nie zostać zamrożony. Przyszło mu żyć, o ironio losu, w innym ekstremum temperatury. Inne drogi są dozwolone bez żadnych zastrzeżeń. Jestem nawet pewien, że gdyby trzeba było poświecić życie ludzkie (dorosłe) dla ratowania kogoś, kto jest w stanie za to zapłacić nie będzie problemu. Już teraz czyta się o „turystyce transplantacyjnej”. W końcu żeby zejść z hałdy śmieci w Bombaju można oddać jedną nerkę. Nie od parady Bóg, Allach czy Siwa dali człowiekowi dwie. Każdy bóg jest przecież nieskończenie dobry i nieskończenie miłosierny. Więc człowiek bywa symetryczny. A jeśli nawet umrze po pobraniu narządu, przecież po śmierci – tak mówi ksiądz, rabin, mułła czy inny duchowny - będzie miał lepiej.

Pan Kowalski piekli się w Izbie Przyjęć, że czeka już godzinę na morfologię. Pewnie ma trochę racji. Płaci podatki. Pan Szmidt w Berlinie został załatwiony szybciej. Jednak aby tak się stało ktoś musiał pozbierać śmieci w Kairze, a ktoś umrzeć z głodu w Bombaju. Ziemia jest bowiem systemem zamkniętym, zwiększającym entropię. Ktoś pokusił się o obliczenie prostego faktu, że gdyby każdy obecny mieszkaniec naszej planety chciał żyć na poziomie przeciętnego Amerykanina trzeba by mieć zasoby trzech Ziemi. A tak się nie da. Istnieją zatem rozwiązania pośrednie. Eksploatuje się tereny zamieszkałe przez inne gatunki. Zwierzęta nie maja duszy i według większości religii są przedmiotami, które można bezkarnie zabijać czy to w szlachetnym celu zdobywania pożywienia lub ubrania, a czasami dla rozrywki. Można nie zabijać ich bezpośrednio (jak nawiasem mówiąc wykazały badania neuropsychologiczne człowiek unika bezpośredniego krzywdzenia innych). Wystarczy zatem wyciąć las gdzie mieszkają, bo potrzebujemy pól uprawnych dla następnych setek tysięcy embrionów człowieka, które zdążyły przekształcić się w noworodki. Uchroń nas Boże, Allachu czy inny bogu przed grzechem antykoncepcji! Ponadto człowiek lubi poruszać się, a do tego potrzebne jest paliwo. To klasyczne powoli się kończy. Biopaliwo wymaga przestrzeni do upraw. Czasami żyją tam jakieś pozbawione duszy stwory, ale to drobiazg. Bogowie wybaczą. A jest ich wielu, dziwnie do siebie podobnych.

Tak oto człowiek rozkręcił sobie koło fortuny. Nie dla wszystkich starczyło biletów. Część próbuje je fałszować lub kraść i mordować żeby je zdobyć. Co gorsza chętnych jest coraz więcej. Już nie pukają do kasy biletowej, ale wbijają się w nią samolotami pełnymi paliwa. Chcą, aby ich bilety drukowane u nich, mające błogosławieństwo ich boga też były ważne. Ci od biletów „prawdziwych” jadą do nich i mordują tych, którzy drukują te fałszywe. A może w końcu te fałszywe są prawdziwe? Kto wie ile ich jest? Może się też okazać, że maszyna szczęścia jest już zepsuta. Tak mi się wydawało w Ziemi Świętej Egiptu.

PS.
 Tytuł artykułu jest świadomym plagiatem tytułu znakomitej powieści Tomasza Mirkowicza przedwcześnie zmarłego pisarza, tłumacza i intelektualisty

sobota, 18 maja 2013

SIERPNIOWA FOTOGRAFIA



To może wyglądać tak. Na kładce ponad torami na stacji kolejki trójmiejskiej „Gdańsk Stocznia” stoi młody 19- letni chłopak. Patrzy w kierunku budynków stoczni gdzie gromadzi się tłum. Coś tam się dzieje. Jest ciepłe sierpniowe popołudnie. 

Ten chłopak to ja, a jest 14.08.1980. Już od dwóch tygodni jestem w Gdańsku, gdzie w Klinice Dermatologii tamtejszej Akademii Medycznej odbywam tak zwane praktyki „zerowe”. Pracuję jako sanitariusz. Władza ludowa podówczas wymagała od przyszłych lekarzy, aby zapoznawali się z pracą fizyczną na oddziałach. Moje przyszłe koleżanki z roku pełnią rolę salowych. Tego popołudnia postanowiłem  pojechać do Sopotu na plażę. Kolejka to znakomity (do dziś, nawiasem mówiąc) środek lokomocji, a „Gdańsk Stocznia” to również przystanek dla Akademii. Po przejściu przez park i ulicę Grunwaldzką dochodzi się do nieistniejącej już Starej Anatomii słynnej z „Medalionów” Nałkowskiej i „Hanemana” Chwina. Dalej budynek rektoratu, kompleks klinik, na wskroś nowoczesny wówczas budynek nauk teoretycznych (IBM), a jeszcze bardziej w lewo akademiki, gdzie mieszkam. Cały teren w okolicach Akademii to przemieszane ze sobą piękne, lecz zaniedbane stare wille i rudery z pruskiego muru, które nie widziały remontu od czasów klęski III Rzeszy. Kiedy wszedłem wtedy na kładkę zobaczyłem tłum ludzi wokół brany stoczni, a kiedy już podszedłem bliżej, portrety Jana Pawła II-go i obrazy Matki Boskiej. Zapytałem kogoś z tłumu, co się dzieje. „Stoją” – odparł ów człowiek. Nie pojechałem już do Spotu. W następnych dniach codziennie bywaliśmy z kolegami pod stocznią. Głośniki transmitowały rozmowy Komitetu Strajkowego z przedstawicielami władzy. Nazwiska Wałęsa, Walentynowicz, Lis, Gwiazda wymawialiśmy jednym tchem, traktując ich jak drużynę, która gra przeciw „nim”. 

Kiedy wyjeżdżałem do domu Wałęsa słynnym długopisem podpisał Porozumienia Gdańskie. Jeszcze jedną rzecz zapamiętałem z tego czasu. Dwa pasma ulicy Grunwaldzkiej rozdzielone było torowiskiem. Te tory pokryły się rdzą, w czym wielka zasługa Henryki Krzywonos. 

W całym Trójmieście wyłączono telefony. Nie miałem jak zadzwonić do domu a rodzice umierali ze strachu, że ich syn jest w mieście gdzie trwają strajki. Pamięć grudnia 1970 była wciąż żywa. Sam nie wiem jak na to wpadłem, ale odkryłem, że kolejowa telefonia działa i to w najlepszym porządku. Na ścianie korytarzyka obok biura zawiadowcy stacji wisiał telefon. Nie spytawszy nikogo o nic wykręciłem numer gabinetu dentystycznego w Przychodni Kolejowej w Toruniu. Odezwał się mój ojciec. Dzięki temu codziennie relacjonowałem rodzicom to co dzieje się w Gdańsku. 

Pierwszy rok studiów minął w karnawale solidarności. Wielu studentów włączyło się w ten ruch. Nawet my „pierwszaki” strajkowaliśmy w IBM-ie przez kilka dni w celu poparcia rejestracji NSZZ „Solidarność”. Stan wojenny zaskoczył mnie w pociągu relacji Bydgoszcz - Gdynia na wysokości Laskowic Pomorskich. Jakiś pan denerwował się, że jego tranzystorek chyba się zepsuł, bo nie ma żadnego programu. O 7.00 usłyszałem głos generała. Stacja Gdańsk Główny przypominała garaż jednostki pancernej. SKOT-y, czołgi, ciężarówki, nyski, polewaczki. Wszystko to w jakimś bezładnym tańcu krążyło wokół dworca. Naprzeciw stał, otoczony pierścieniem ZOMO hotel, gdzie aresztowano wielu przywódców Solidarności. Jeszcze tego samego dnia odwołano zajęcia i kazano nam wracać do domu. Kilka dni później w telewizji powiedziano, że studenci powinni odrabiać praktyki wakacyjne teraz, gdyż rok akademicki zapewne się przedłuży. Trafiłem na chirurgię i z tamtym oddziałem związałem się na kilka lat spędzając wiele wakacyjnych dni na sali operacyjnej. Czyżbym zawdzięczał generałowi wybór specjalizacji? W następnych dwóch latach wspomniana ulica Grunwaldzka i park przy stoczni i Akademii widziały wiele potyczek demonstrantów z ZOMO. Podobno zapachy wywołują wspomnienia. Ja zapach gazu łzawiącego pamiętam chyba na odwrót.
Nadszedł 4.06. 1989. Niedziela, moje urodziny a jednocześnie tego dnia miałem dyżur. Już o 7.00 stawiłem się w lokalu wyborczym. Obalaliśmy komunę. Czemu o tym wszystkim piszę? Powiem wprost, z żalu. Wielu bohaterów tamtych dni już nie żyje. Inni zrobili kariery, lub odeszli w niebyt polityczny. Jednak to, co stało się z ideami, które po raz pierwszy zobaczyłem z wysokości kładki na „Gdańsku Stocznia”, napawa mnie smutkiem. Wzajemne oskarżenia, opluwanie. Kiedy widzę ludzi, którzy wówczas byli dla mnie jakimś wzorem występujących w pewnym radiu czy telewizji dostrzegając w każdym zdrajcę jakiś wyimaginowanych idei, coś się we mnie buntuje. Niewinni i winni pospołu oskarżani są o donosicielstwo. Na każdego są teczki, kwity, dziwnym trafem wypływające, gdy dana osoba coś zamierza. Coś dobrego lub złego. Gdzieś zniknęła idea wspólnego dobra, idea SOLIDARNOŚCI. Wielu kryje się za krzyżem, czy ikoną Matki Boskiej, choć gdyby Jezus spotkał ich, pognałby niczym kupców ze świątyni. Zioną nienawiścią do wszystkiego, co nie zgadza się z ich poglądami. Szkoda, że jakże często ich tubą jest ambona. 
Na koniec przyznam, że dopiero po latach zrozumiałem geniusz Jacka Kaczmarskiego. Pojąłem to wtedy, gdy ów hymn opozycji, pieśń „Mury” wysłuchałem do końca. Mam wrażenie, że gadające głowy w telewizji, fałszywi spadkobiercy owych tłumów z ciepłych sierpniowych dni 1980-tego, zatrzymali się na drugiej albo trzeciej. Warto czasem słuchać poetów do końca. Bo jak pisał inny geniusz: „Poeta pamięta…”. Ja, choć nie poeta, też pamiętam ową kładkę i to co z niej zobaczyłem. 
PS


Tytuł jest świadomym nawiązaniem do cyklu esejów znanego pisarza Janusza Andermana „Fotografie” .

piątek, 17 maja 2013

„WIADERKO DO KRWI”, CZYLI RZECZ O PATRIOTYZMIE


Tekst ten mimo odrażającego tytułu absolutnie można dać do przeczytania dzieciom.




Właśnie minęła rocznica „cudu nad Wisłą”, a już chłodne poranki i żółknące liście zapowiadają święto 11-go Listopada. Rocznice te przypominają przewagę polskiej myśli wojskowej nad bolszewicką, a także geniusz J. Piłsudskiego. Przy tych okazjach zawsze słucham sztampowych przemówień o patriotyzmie minionych pokoleń, które co rok różnią się li tylko zmianą liczby „n” w rocznicy. Według polityków (zwłaszcza prawicy) patriotyzm zamiera. Młode pokolenia ponoć nie są już zdolne do takich poświęceń jak Powstanie Warszawskie, Listopadowe, Styczniowe i podobne przegrane batalie, zabierające na oczach całego - obojętnego w najlepszym razie - świata kwiat inteligencji. Tymczasem czasy niepostrzeżenie zmieniły się. Granicę przekraczamy tak jakbyśmy przejechali mostem na drugą stronę Brdy. Mogę pojechać wypić kawę w Paryżu i nie zatrzymywany przez nikogo wrócić. Miło by było gdybym zamówił ją po francusku, w najgorszym razie po angielsku. Przesympatycznie, jeśli nie pojadę tam kraść, pracować na czarno czy szlachtować własnej rodziny nożem. Francuscy kierowcy ucieszą się jeśli nie wyjadę z parkingu z wyłączonymi światłami na autostradę pod prąd, a zabiwszy kilka osób w tym siebie nie okaże się w czasie sekcji moich zwłok, że miałem ponad 3 promile alkoholu we krwi. Uprzedzam z góry, że znam sprawę Breivika, widziałem hordy pijanych Anglików w Krakowie, więc nie twierdzę, że tylko Polacy są zdolni do takich czynów. Nie mniej jednak będę się upierał, że z jakiś tam powodów to nas, a nie rodaków wspomnianego Breivika czy synów Albionu utożsamiano z kradzieżami samochodów w kraju za Odrą.

Jaki to ma związek z patriotyzmem? Otóż ma i to moim zdaniem spory. Weźmy wspomnianych już pijanych Anglików. Czyż nie pomyślelibyśmy o nich milej, gdyby po pierwsze byli mniej pijani, a po drugie (co mało prawdopodobne) używając jako tako zrozumiałego polskiego pytali o nasze zabytki, kulturę, a któryś z nich wiedziałby co nieco o Dywizjonie 303, koligacjach królowej Wiktorii z polskimi arystokratami czy roli polskich kryptologów w złamaniu tajemnicy „Enigmy”. Na pewno tak. Ba, powiedzielibyśmy, że jesteśmy zaskoczeni, iż mają taką wiedzę, jacy kulturalni faceci itp. Co więcej przenieślibyśmy podświadomie ich obraz na całą Wielką Brytanię, popełniając rzecz jasna błąd statystyczny. Zaryzykuję stwierdzenie, że to działa w obie strony. Polacy, którzy własną pracą odnieśli sukces „na Zachodzie” są tam szanowani, ba nawet pełnią kierownicze stanowiska. Wspomnę tylko prof. Brzezińskiego, prof. Siemionow, Krystiana Zimmernama czy wielu, wielu innych.

Tymczasem jak wygląda to w „realu” tu w naszej ojczyźnie? Poseł Kłopotek scharakteryzował to doskonale w jednym zdaniu, kiedy zapytano go o nieludzki zwyczaj trzymania psów na łańcuchu przy budzie i wypuszczaniu ich „aby sobie coś złapały do zjedzenia”. Człowiek, który reprezentuje między innymi mnie (chodzi o obszar, broń Boże abym głosował na niego) stwierdził, ze to: „taki polski obyczaj i dajmy temu spokój”. Takich „obyczajów” nawiasem mówiąc jest więcej. Siedzę sobie w restauracyjce w pewnej miejscowości w okolicy Łysej Góry. Pomijam fakt, że w Bydgoszczy nie wszedłbym do podobnego lokalu za żadne skarby, ale tam innego nie było. Zamawiamy obiad. Przez pół godziny, jakie tam spędziłem obserwuję dwie młode pary z dziećmi. Jedna z pań wypija przy mnie dwa piwa, spala około czterech papierosów, a następnie zabiera się do karmienie piersią dziecka. No cóż „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – napis ten pamiętam bo uczęszczałem do Szkoły Podstawowej imienia KEN. W między czasie jej partner „przyjmuje” dwa piwa po 0,5 l (dwa wypił już wcześniej sądząc po butelkach, jakie stoją obok niego). Dzwoni telefon owego młodego człowieka. Treść rozmowy, którą słyszę mimo woli mniej więcej taka: „Cześć tata, zaraz podjadę do Ciebie”. Ów miły pan planuje podróż samochodem. Jak mniemam wraz z żoną i dzieckiem. Nikt nie protestuje, że pił. No bo co to dla takiego chłopa cztery piwa. Jego ojciec po pól litrze orał pole traktorem i żyje do dziś.

Istnieje w naszym katolickim kraju społeczne przyzwolenia na chlanie bez umiaru, na prowadzenie samochodu czy innego pojazdu po tymże chlaniu. Nie robią tego alkoholicy degeneraci. Ci ludzie wyglądali na klasę robotniczą średnio zamożną. To oni we Francji wyjeżdżają z parkingów pod prąd, bez świateł, pijani. Tak jak tu w Polsce, gdzie w małym miasteczku nikt im nie podskoczy, bo policjant to szwagier teścia albo brat żony.

Powiem wprost. Wolałbym, żeby Westerplatte zgodnie z życzeniem mjr Sucharskiego poddało się po 2 dniach, a powstania narodowe trwały krócej, a ten pan nie wsiadałby po pijaku do samochodu, zaś jego żona nie karmiła dziecka po dwóch piwach i papierosach. Wolałbym żeby Polacy szanowali swój język ojczysty i mówili zwracając się do kobiety: „proszę Pani” a nie „proszę Panią”, albo „wyłączali” światło miast „wyłanczania” go, kosztem nawet niewykrycia wszystkich donosicieli. Około 2/3 pracowników mojego szpitala czeka „za wynikami” a nie „na wyniki”. Broń Boże nie mówię o personelu z wykształceniem podstawowym (choć chyba nie powinienem zakładać, że to u nich norma) ale o posiadających tytuł magistra i o zgrozo lekarza a nawet będących doktorantami naszej Uczelni. Wolałbym żeby mówili poprawnie miast uczestniczyć w bogoojczyźnianych spędach organizowanych przez pewne partie polityczne i środowiska („tu jest Polska?”), gdzie rozpatruje się jaki gaz rozpylano pod Smoleńskiem lub jakiej bomby użyto w sposób bezdyskusyjny i zaplanowany, za zgodą urzędującego Premiera, mordować ludzi. Marzy mi się Polska ludzi wykształconych, władających językami i podróżujących do Niemiec czy USA na stypendia, a najlepiej, aby uczyć innych czegoś, w najgorszym razie w celach turystycznych. Bodaj Krzysztof Kieślowski powiedział lata temu u początku naszej odzyskanej niepodległości, że lepiej by było gdybyśmy zamiast zastanawiać się ile pałek ma mieć w koronie orzeł w godle, wyczyścili sobie buty i umyli samochód.

A czemu wiaderko? Zdradzę teraz treść napisu, jaki znalazłem na żółtym małym wiaderku na Sali Operacyjnej Septycznej naszego Szpitala. „Wiaderko do krwi.” To część pierwsza napisana czarnym flamastrem. Nie, nie chodzi o krew spływającą ze stołu operacyjnego. To wiaderko do transportu próbek krwi do Punktu Krwiodawstwa. Tyle, że druga część brzmiała: „Punkt krwiodactwa”.


(-) Wojciech Szczęsny