czwartek, 26 grudnia 2019

Mowa nienoblowska


                                              
Siódmego grudnia 2019 w Sztokholmie, Olga Tokarczuk wygłosiła Mowę Noblowską. Po polsku, który to język, rzadko gości w tej sali. Od laureatów tej najważniejszej w świecie nagrody oczekuje się, że powiedzą coś ważnego, coś co wskaże innym drogę, odpowie na jedno z odwiecznych pytań egzystencjalnych. Nie jest to możliwe. Nie wie tego fizyk, odkrywca nowej cząstki elementarnej, ani chemik który wykrył w komórce ciała człowieka reakcję, dającą nadzieję na walkę z nowotworami. Nie wie tego też pisarz, choć uważnie bada otaczający go świat i opisuje, poprzez przygody swych bohaterów, przyjmując rolę wszechwiedzącego narratora. Narratora znającego nawet myśli i uczucia bogów, którzy niejednokrotnie "dyktują" mu przekaz dla ludzkości. Takie przesłanie, przynajmniej według mnie, zawierała mowa naszej laureatki.
Zastanawiałem się kiedyś nad tym co przekazywano mi, kiedy byłem dzieckiem. Mam na myśli tych, którzy robili to jako rodzice, dziadkowie czy inni członkowie rodziny, oraz zawodowo, czyli nauczycieli. Włączę tu też starszych, a więc doświadczonych życiem ludzi, z którymi wówczas się spotykałem. Być może wyparłem coś z mej świadomości, ale magna pars, były to przekazy i przykłady dobre. Uczyły  uczciwości, prawdomówności, dobroci dla słabszych ludzi i zwierząt. Świat szkolnych korytarzy i podwórka, nieco różnił się od tamtego z owych opowieści. Nie wszyscy koledzy byli mili. Przy zielonym kiosku z piwem, stojącym przy mojej  drodze do szkoły,  gromadzili się ludzie, których dziś ominąłbym raczej szerokim łukiem. Słyszało się o złodziejach, zabójcach czy pijakach, nawet z sąsiedztwa . Czarnobiała telewizja przekazywała obrazy poparzonych napalmem dzieci  w Wietnamie, a filmy historyczne opowiadały o zbrodniach wojny, która skończyła się dopiero ćwierć wieku temu. Nie wiem kiedy, ale zapewne jeszcze nim stałem sie dorosły, zadałem sobie pytanie jak możliwe jest to, że naród niemiecki ( o innych zbrodniach, w tym polskich, dowiedziałem się znacznie później), który wydał największych fizyków XX w., poetów i kompozytorów, wybudował obozy koncentracyjne. Dziś znam odpowiedź na to pytanie.
Świat dziecka czy młodego człowieka jest inny. Broń Boże nie jest beztroski. Nie wiem kto wymyślił ten oksymoron. Dziecko ma swoje troski, problemy i tragedie. Jeśli istnieje jakiś obiektywny miernik (a są przecież parametry stresu, depresji czy ogólnie rozumianego "nieszczęścia") to jego poziom, u dziecka przezywającego swoje tragedie, jest taki sam jak u dorosłego. Te same okolice mózgu "świecą" w fMRI u dziecka i dorosłego w chwili zła i bólu. Do dziś potrafię posmutnieć, przypominając sobie jakieś niepowodzenia z dzieciństwa, niespełnione uczucia i temu podobne. Inność, polega na dalekiej perspektywie śmierci. Pisał o tym Grochowiak:                                                                                                                                  "Godziny przy piórze — one leczą rany,
Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie
"
Co więc się dzieje, że małe bobaski, nad których wózkami szczebioczą ciocie, babcie i przyjaciółki mamy, wyrastają na cynicznych, bezdusznych a czasami zbrodniczych dorosłych. Czemu, mając już dowód osobisty,  nie krzyczą gdy ktoś krzywdzi ludzi, zwierzęta, gdy na ich oczach ludzie kradną, zabijają, niszczą? Sądzę, że decydują jakby dwie sprawy. Pierwsza to rozczarowanie. Pisałem już o tym w eseju "Pogrzeb złotego konia". Dzieciństwo jest niecierpliwe. Kubuś Puchatek mówił, że "w jedzeniu miodu, najpiękniejsza jest chwila przed zjedzeniem go". Spełnienie nie zawsze oznacza radość. "Post coitum omne animalium triste est". Ale trzeba się o tym przekonać, posmutnieć, obojętnie czy przed Moną Lisą z mojego, wspomnianego wyżej  tekstu, czy po miłosnym spełnieniu z wymarzonym partnerem. Jakie myśli kłębią się wtedy w głowie?  "Było tak samo jak wcześniej", lub podobne. Jakiś zawód, coś, czego nieuchwytnie brakuje.  Druga przyczyna, jest bardziej natury biologicznej. Niektóre poglądy filozoficzne, a nawet naukowe (fizyka) przekonują,  że świat stwarza się w danym momencie, na skutek wydarzenia. Nie wiem czy jest to prawda, lecz "istnieje" on dlatego, że go odczuwamy naszymi zmysłami. Nie widzimy co prawda podczerwieni i nie słyszymy infradźwięków, lecz gdybyśmy owe zmysły stracili, nawet żyjąc w sensie metabolicznym, utracimy świat. A ten oferuje różne dobra i przyjemności. One kosztują.  Ceną bywają pieniądze, ale też życie zwierząt, innych ludzi, zatruwanych naszymi śmieciami, czy ponoszących śmierć w kopalniach w czasie wydobycia neodymu, potrzebnego do nowego modelu I-phona dla kochanki. Łatwiej jest oszukać, niż żyć uczciwie. Politycy różnych stron dowodzą tego, na co dzień. Mamy jedno życie, o czym wiedzą nawet "mędrcy" głoszący życia wieczne, nirwany czy reinkarnacje. Sami korzystają doskonale z "padołu łez" pozostawiając wspomniane bajki, naiwniakom wierzącym im. Zdają sobie sprawę,  że tylko hic et nunc  można zaznać przyjemności. Ale do tego trzeba mieć władzę i pieniądze. Dzieci też potrafią to dostrzec.
A gdyby świat zapewniał równy dostęp do wszystkich dóbr, każdemu? Dóbr rozumianych również jako powszechna wiedza i edukacja. Tokarczuk wspomniała Amosa Komenskego, XVII-wiecznego ojca pedagogiki,  który antycypując Internet (aby wszyscy wiedzieli, wszystko o wszystkim), wierzył, że rozwiązałoby to większości problemów. Historia zweryfikowała podobne przejawy pięknoduchostwa. I to zarówno w warstwie edukacyjnej, społecznej jak i ekonomicznej. W tej ostatniej, autor poniższego tekstu, tekstu "załapał się" na  agonię takiej próby, zwanej socjalizmem. Przyczyny takiego stanu rzeczy bada socjologia, psychologia, czy inne nauki społeczne. Odpowiedzią moim zdaniem jest jednak matematyka, a właściwie rzecz biorąc rozkład gaussowski. Jan Kochanowski we fraszce "O gospodyniej" napisał : "barzo nierówno pany podzielono". O co chodziło? Kto czytał wie, kto nie wie, niech przeczyta. Ów "nierówny" podział tyczy wszystkiego. Także, a może przede wszystkim, intelektu. W dawnych czasach, widoczne było to w szkołach.  W klasach, poziom uczniów rozkładał się,  według przewidywania mistrza z Getyngi. Dziś, mamy "specjalistyczne" szkoły i klasy. Ale nie łudźcie się! Choć zapewne poziom w tych jednostkach jest wyższy, nawet tam obowiązuje rozkład normalny. Cała wiedza świata, trafiwszy na taki grunt,  gdzieniegdzie zanika, w innym miejscu rozwija się, a jeszcze gdzie indziej i to jest niebezpieczne, daje paliwo idiotom wszelkiej maści. Internet, do którego tak tęsknił Komensky, zadziałał jak noblowski dynamit. Dzięki niemu lekarz uczy się niemal "on line" jak leczyć chorych, z drugiej strony idioci w rodzaju antyszczepionkowców, wymieniają poglądy i przegrupowują siły do walki z faktami. Organizowane są zbiórki na ratowanie ginących gatunków, a ćwierćmózgowcy - kibole umawiają się na ustawki. To potężne medium, też nagięło się w kształt gaussowkiego dzwonu.
Edukacja, a właściwie jej kontrola,  nadal pozostaje marzeniem każdego reżimu. To stara prawda, bardzo stara. Sam doświadczyłem tego, gdy w szkole przekazywano nam kłamliwe informacje na temat zbrodni katyńskiej, czy przebiegu wojny obronnej z września 1939. Z drugiej strony poziom innych przedmiotów, był doskonały.  W powieści Michaela Houellebecqa "Uległość", należącej do gatunku political-fiction, islamiści, którzy przejęli legalnie władzę we Francji, chcą w całości nadzorować tylko jedną dziedzinę - edukację. Od żłobka do studiów podyplomowych. Fikcja? Nie do końca. Istnieją szkoły koraniczne talibów, istniały szkoły janczarów, byli młodzieńcy w Hitlerjugend czy w szeregach stalinowskich pionierów. Istnieje też podejście odwrotne. Realizuje je przykładowo, zwłaszcza w stosunku do kobiet, organizacja "Boko haram". Są dość pryncypialni, bo nauczycieli zabijają, a uczennice sprzedają w niewolę i piorą im mózgi. Społeczeństwo pozbawione edukacji i elit, ginie. Ludźmi bez wiedzy rządzi się doskonale. Doświadczyli tego moi rodzice w czasie II Wojny Światowej. Wiedział o tym Kościół Katolicki fundując szkoły i uniwersytety. Ten rządzi, kto układa programy.
Nie było, nie ma i nie będzie powszechnej szczęśliwości. Zgodnie ze wspomnianą krzywą, będziemy chorować, umierać i walczyć. Będziemy patrzeć (w zależności od miejsca które, nie łudźmy się, będzie się zmieniać) na cierpienie innych, nasze bogactwo, nędzę innych lub swoją. Nasze dzieci mogą być zdolne i piękne, lecz także ciężko chore i mniej atrakcyjne. Na nic pieniądze, Internet czy lot na Marsa. Kolejni nobliści wygłoszą swoje mowy, których już nie wysłuchamy. Ale nie martwmy się. Nic nam nie umknie.  Słynne pytanie zadane przez hodowcę  papryki, pozostanie otwarte. I nie spotkamy po naszej śmierci nikogo, kto na nie odpowie.  

     

niedziela, 1 grudnia 2019

Aseptyka i antyseptyka w dziejach, czyli "pus (non) est bonum et laudabile"


W połowie XIX wieku  James Young Simpson (1811 - 1870), szkocki ginekolog, który wsławił się wprowadzeniem chloroformu do anestezji, stwierdził: "Pacjent leżący na naszym stole operacyjnym, jest bardziej narażony na  śmierć,  niż żołnierz pod Waterloo" . Istotnie była to prawda. Inny słynny chirurg, James Syme (1799- 1870), twórca jednej z metod amputacji kończyny dolnej, podał śmiertelność po takich zabiegach, w najlepszych wówczas ośrodkach. Wynosiła ona przykładowo w Edynburgu - 43%, Bostonie -  26% a w Londynie -  23%. To tylko amputacje. W Monachium, w owym czasie, 80% operowanych cierpiało i umierało z powodu szpitalnego zakażenia ze zgorzelą. Ciekawe zatem było spostrzeżenie Mikołaja Pirogowa (1810-1881), rosyjskiego chirurga i anatoma.  Zauważył on, że pacjenci po amputacji wcześnie wypisani do domu, mimo pozornie gorszej opieki, przeżywali w  znacznym odsetku. Jeszcze do tego wrócimy. Cofnijmy się nieco w czasie, do starożytności. Czy wiedziano coś o potrzebie dezynfekcji, a może, antycypowano już aseptykę i antyseptykę? Rozumiano, że zwłoki mogą być przyczyną zarazy. Biblia, zwłaszcza Księga Kapłańska, pełna jest  nakazów, które dziś nazwalibyśmy higienicznymi. Zwierzęta podzielono  na "czyste" i "nieczyste". Są tam również wskazówki, co należy czynić, jeśli dojdzie do kontaktu z padliną lub "nieczystością" : "Każdy, kto dotknie się padliny, będzie nieczysty aż do wieczora. Każdy, kto będzie niósł padlinę, niech wypierze ubranie i pozostanie nieczysty aż do wieczora. To są rzeczy nieczyste dla was!" (Kpł. 11, 29-38 ).
Znano też dezynfekujące działanie siarki. Kiedy Odys, powróciwszy z tułaczki,  pozabijał zalotników Penelopy, rozkazał pomieszczenie wykadzić właśnie dymem siarczanym: 
"Nic nie wiem, jak to było: li przez grube mury
Dolatywał do komnat naszych jęk ponury,
Gdy ich w izbie mordował; a my, drżące z trwogi,
Siedziałyśmy zamknięte, póki syn twój drogi
Mnie stamtąd nie wywołał. Wchodzę z nim do izby
I widzę tam Odysa: w środku stał, wśród ciżby
Samych trupów, leżących na kamiennym toku.
Byłabyś się cieszyła z strasznego widoku:
Jak ten lew stał w pośrodku, wszystek w krwi i kurzu!
Teraz ich ciała leżą pod bramą w podwórzu,
On zaś siarczanym ogniem wziął się w izbach kadzić
".
(Homer, Odyseja, pieśń XII, tłum. Lucjana Siemieńskiego)

Siarkę doceniali też lekarze hinduscy.  Sushruta – żyjący w VI wieku p.n.e. indyjski chirurg i twórca systemu medycznego, zwanego ajurweda, uważany za ojca chirurgii plastycznej, nakazywał pomieszczenia w których operował, traktować dymem płonącej siarki. Wiedza o tym przetrwała i w średniowiecznej Europie. W czasie epidemii,  także sięgano po tę metodę. Prawdopodobnie ówcześni lekarze, a także zwykli ludzie, poszukiwali innych preparatów, mogących dezynfekować pomieszczenia związane z zarazami. Były to zarówno obory, jak również domy i pałace. Drogą tych obserwacji i eksperymentów zwrócono uwagę na rtęć. Matthaeus Platearius (?- 1161), syn Troty z Salerno, rozpoczął  stosowanie tego pierwiastka jako antyseptyku. Około roku 1492 we Włoszech, zaczęto traktować ją  jako lek  na kiłę, używany nawiasem mówiąc, aż do wieku XIX. W 1705 Homberg zastosował sublimat (chlorek rtęci) jako preparat przeciw gniciu drewna. Antybakteryjne działanie tego związku udowodnił w XIX w. Robert Koch. Budowniczowie statków, zauważyli że drewno podlega gniciu i wegetują na nim glony. Nie dotyczyło to miedzi, stosowanej jako łączniki i ozdoby. Czyżby znajdowało się w niej coś, co zabija "złe substancje"?  Francuscy winiarze, stosują od wieków, miksturę z Bordeaux (siarczan miedzi z wapnem gaszonym).  W 1767  Boissieu i  Bodenare  polecali  ten preparat do konserwacji drewna. Do dziś, wiele środków ochrony roślin oparta jest na związkach miedzi. Zarówno kwasy jak i zasady, również znalazły zastosowanie w odkażaniu przedmiotów i pomieszczeń. Egipcjanie używali wina palmowego i octu do płukania jam ciała przed balsamowaniem. Celsus (I w. n.e.) zalecał płukanie ran  brzucha octem. W 1676 Van Leeuwenhoek, zauważył pod mikroskopem (własnej konstrukcji), że drobnoustroje giną od kwasów. Nie łączył on jednak ich z chorobami, o czym jeszcze wspomnimy. Giovani Maria Lancisi (1654-1720) – lekarz i szambelan papieski, w 1715 stosował  kwasy do dezynfekcji obiektów związanych z zarazą. Doceniał także rolę alkaliów. Podczas wspomnianej wyżej zarazy - epidemii pomoru bydła (księgosusz),  nakazał odkażanie sodą wszelkich urządzeń, z którymi miały styczność zwierzęta. Ważną rolę tego środka, potwierdził  edyktem cesarz Karol VI, a dotyczyło to również innych plag. Erazm Darwin (dziadek Karola) stwierdził, że w czasie zarazy bydła należy zabić wszystkie sztuki w promieniu 5 mil od ogniska, a zwłoki zakopać przesypując wapnem gaszonym.  Prócz środków chemicznych, stosowano także metody fizykalne. Najbardziej oczywista była wysoka temperatura. Według Biblii, żołnierze hebrajscy wracający z wojny, musieli spalić swoją odzież , a przedmioty niepalne, zanurzyć we wrzącej wodzie. W Średniowieczu, rzeczy osób zmarłych na choroby zakaźne, palono. Podobne zalecenia wydali Fryderyk Wielki Pruski (1716) pod groźbą chłosty za zaniechanie, oraz w 1730 cesarz Karol VI. Słynny chemik francuski Lavoisier w 1782 zalecał gotowanie rzeczy noszonych przez chorych na gruźlicę. W 1784, Rada Królestwa Francji nakazała właścicielom chorych zwierząt, spalenie  lub wyparzenie wszelkich obiektów mających z nimi styczność. Bates (1713) doradzał spalenie ciał chorego bydła z następową dezynfekcją obór i pozostawianiem ich  pustych na trzy miesiące. Co ciekawe, tej opinii nie podzielali Mead  i Layard, twierdząc że „cząstki zarazy” są roznoszone przez wiatr. Wspomnianą siarkę aplikowano poprzez fumigację (łac. fumigatio – dymienie). Palono rozmaite substancje, o których sądzono, że mają działanie odkażające. Oto przykłady składników fumigacyjnych z roku 1752: „Mokry proch, smoła, dziegieć, siarka, tytoń, kadzidło, jałowiec i jagody laurowe” i z 1805: „ proch strzelniczy, sól kuchenna i pokruszone jagody jałowca i drewno laurowe”. Technikę fumigacji  zalecał już Hipokrates w 429 p.n.e. w czasie epidemii w Atenach, a także w tym samym czasie,  Wegetiusz (Rzym) i Hierocles (Grecja). W późniejszych wiekach nie straciła ona znaczenia. Na obrazach przedstawiających średniowieczne epidemie widzimy ludzi , którzy za pomocą specjalnych pochodni "odkażają" morowe powietrze dymem. Wspomniany już wyżej Lancisi w 1715, Ramazzini w 1711 oraz Prusacy w 1721,  używali fumigacji przeciw pomorowi bydła. Należy zaznaczyć, że  stosuje się owo "dymienie" do dziś w szpitalach (okresowo sale chorych i inne pomieszczenia) i obiektach, które z jakiś względów muszą być odkażane. W naszych mieszkaniach stosujemy fumigatory przeciw owadom. Z innych metod fizycznych, wymieńmy jeszcze suszenie i filtrację. Suszenie jest  kombinacją ciepła i promieniowania UV (słońce). W niektórych religiach w ten sposób przechowywano (chowano) zwłoki. Pierwsze zapisy co do takiego postępowania z ciałami zmarłych pojawiają się w zoroastriańskiej księdze „Avesta Vandidad” z VII w. p.n.e. Technika ta była także stosowana w Egipcie. W tymże Egipcie filtrowano sok winogronowy przez tekstylia, uzyskując klarowny płyn.  W legendach o jednorożcu, to właśnie poprzez róg, miało odbywać się filtrowanie wszelkich trucizn. W roku 1775  British Navy zaleciła  przesączanie wody do picia dla marynarzy, przez piasek i węgiel drzewny. Francois Magendie (1783-1855) jako pierwszy zastosował tę technikę w nauce. Zakażał on psy poprzez podawanie im dożylnie wyciągu z gnijących ryb. Wyciąg filtrowany, miał mniejszą zjadliwość. Kilkanaście lat później, Casimir Davaine (1812 -1882) udowodnił, że filtr porcelanowy zatrzymuje bakterie wąglika.
Powstaje zatem pytanie. Skoro wiedziano tak dużo i znano wiele sposobów zapobiegania epidemiom, dlaczego nie miało to przełożenia na postępowanie aseptyczne i antyseptyczne w medycynie. Grało tu rolę kilka czynników. Po pierwsze nie znano mikroświata bakterii, wirusów i grzybów. Nawet jeśli zauważano jakieś drobnoustroje, nie kojarzono ich z chorobami. Nie do końca rozumiano czym jest życie i dominowała teoria samorództwa. Choroby miały być roznoszone przez niedookreślone cząstki, zwane miazmatami, obecne w powietrzu. Właśnie kontakt z takim powietrzem (morowym), przyczyniał się, zdaniem ówczesnych naukowców,  do rozpowszechnienie zarazy. Oczywiście byli ludzie, którzy myśleli inaczej. Girolamo Fracastoro (1478-1553), włoski lekarz, astronom i poeta już w 1546, przedstawił teorię roznoszenia chorób zakaźnych przez rodzaj nasion/zarodków, które w sposób bezpośredni lub pośredni mogą przenosić się na duże odległości. To od bohatera jednego z jego poematów, pasterza Syphilusa, pochodzi nazwa choroby wenerycznej, na którą ów biedak, z woli bogów,  cierpiał.  Fracastoro, nie posiadał narzędzi, aby owe zarodki, w tym te powodujące kiłę,  zobaczyć.  Paradoksalnie, skonstruowanie mikroskopu przez Jensenów i Antoniego van Leeuwenhoek (1632- 1723), umocniło pozycję zwolenników samorództwa. Zobaczono świat, który nie wiadomo skąd się wziął.  Mikroskopy w owym czasie były prymitywne i "chromatyczne". Ciekawostką jest fakt, że to  ojciec Josepha Listera (o którym niżej),  opracował soczewkę achromatyczną, dając synowi i ludzkości nowe narzędzie do obserwacji mikrobiolgicznych. Na przełomie wieków XVII i XVIII, teoria samorództwa zaczęła się chwiać. Genialne eksperymenty Francesca Redi (1626 – 1697) i Lazzaro Spallanzaniego (1729-1799) wykazały, że do powstania życia, potrzebne jest uprzednio istniejace życie i nic, nie może powstać z niczego. Ukoronowaniem tych prac był późniejszy eksperyment Pasteura.  Powoli zaczęto kojarzyć choroby z cząstkami, które nazwano "contagium vivum". Agostino Bassi (1773 – 1856), odkrył, że przyczyną muskardyny (choroba jedwabników, zwana też wapnicą) są drobnoustroje, tu konkretnie grzyby (1835). W 1844 podał przypuszczenie, że również choroby ludzi są powodowane przez mikroorganizmy zakaźne. Jak wspomniano, nie było jednak jasne, jakie jest ich pochodzenie i natura.  Friedrich Gustav Jakob Henle (1809 – 1885), niemiecki lekarz i anatom (opisał element nerki, nazwany różniej jego imieniem), zauważył żywe „zarazki” w ciałach zmarłych na szkarlatynę i dur brzuszny. W pracy „Von den Miasmen und Kontagien” (1840) rozwinął teorię Fracastoro i Bassiego. Dał podwaliny pod postulaty mikrobiologii, usystematyzowane przez Kocha. Ten, choć nieco później,  ostatecznie ustalił cztery postulaty, stanowiące podstawę mikrobiologii. Postulat 1 - Drobnoustrój musi być obecny u wszystkich osób mających daną chorobę i powinien mieć związek ze zmianami chorobowymi. Postulat 2 - Drobnoustrój musi być  wyizolowany w czystej kulturze od osoby chorej. Postulat 3 - Drobnoustrój, wyosobniony od chorej osoby, po wprowadzeniu do ludzi lub zwierząt musi wywołać tą samą chorobę. Postulat 4 - Drobnoustrój należy ponownie wyosobnić w czystej kulturze od eksperymentalnie zakażonego człowieka lub zwierzęcia w celu spełnienia trzeciego postulatu. Ostatecznie udowodnił w pracach nad zakażeniem u ptaków, że przyczyną zapalenia i ropienia, jest obecność bakterii [„Untersuchungen uber die Aetiologie der Wundinfectionskrankheiten „ (Leipzig: F.C.W. Vogel, 1878)]. Powoli zaczynano rozumieć, że to nie powietrze, a drobnoustroje powodują choroby i powikłania pooperacyjne. Tymczasem w chirurgii panowały, rzec by można, wieki ciemne. Idee Pasteura czy Kocha nie znajdowały przeniesienia do sal operacyjnych. Pojawiały się jednak pewne oznaki nadciągających zmian. Wspomniany już Pirogow, zauważył związek choroby pooperacyjnej z długością hospitalizacji. Czyżby zatem przyczyna była w szpitalu, a nie w "powietrzu" w ogólności?  Thomas Spencer Wells (1818- 1897) ginekolog,  wykonał ponad 1000 owariektomii, w bardzo aseptycznych, jak na owe czasy warunkach, uzyskując doskonałe wyniki. Nowe spojrzenie zbiegło się z w przedziwny sposób ze zmianami politycznymi w Europie. Tuż przed wybuchem Wiosny Ludów w Austro - Węgrzech, Ignacy Semmelweis, urodzony w Budzie położnik, pracujący w wiedeńskiej klinice prof. Kleina dokonał wiekopomnego odkrycia. Zauważył istotną różnicę w śmiertelności z powodu gorączki połogowej  pomiędzy kliniką gdzie pracował (wysoka) i drugim oddziałem (niska). W tym drugim oddziale nie było studentów. Ówcześni lekarze sami przeprowadzali sekcje zmarłych, a następnie wracali na oddział, żeby badać chorych. Nie dezynfekowano też  i w praktyce nie myto rąk, pomiędzy badaniami. W czasie jednej z takich sekcji przyjaciel Ignacego, Jacob Kolletschka, został zraniony nożem sekcyjnym przez nieuważnego studenta. Rozwinęła się u niego posocznica, identyczna w objawach z tą, jaką Semmelweis obserwował u umierających położnic. Te obserwacje utwierdziły węgierskiego geniusza, że to ręce lekarzy są przyczyną rozprzestrzeniania się choroby. Zaczął kampanię na rzecz dezynfekcji rąk (nie chirurgicznego mycia, jak niekiedy się to przedstawia). Nadszedł rok 1848 i Semmelweis stanął po przeciwnej stronie barykady politycznej niż jego szef.  Poza tym, Klein miał zupełnie inne zdanie w sprawie zakażeń. Drogi obu panów rozeszły się. Ignacy wrócił do Pesztu i prowadził tam oddział położniczy. Niestety jego prace i idee nie spotkały się z powszechną akceptacją. Zarzucano mu błędy merytoryczne a sam pomysł dezynfekcji w środkach chemicznych odstręczał wielu. Jeden z wybitnych francuskich ginekologów powiedział o pracach  Węgra: "nie wykluczone, że są one oparte na jakichś pożytecznych założeniach, ale poprawne ich wykonanie jest związane z takimi trudnościami, że bardzo problematyczne korzyści nie usprawiedliwiają ich stosowania”. Tymczasem w peszteńskim oddziale, śmiertelność, dzięki przestrzeganiu zasad aseptyki spadła do nienotowanej nigdy przedtem wartości. Widząc dobro jakie czyni i niezrozumienie środowiska, Semmelweis popadał w depresję, przemieszaną z personalnymi atakami na kolegów. Być może, cierpiał też na jakąś formę zaburzeń psychicznych. Po kolejnym ataku został zamknięty w "zakładzie dla obłąkanych". Tam prawdopodobnie został pobity przez personel i zmarł, paradoksalnie, w wyniku zakażenia z którym walczył całe życie. Tymczasem nauka o procesach gnilnych i fermentacji rozwijała się.  Ludwik Pasteur (1822-1895), wyjaśnił, prócz innych wybitnych osiągnięć naukowych, ich  istotę. Wygrał prestiżowy konkurs w tej dziedzinie z Justusem von Liebig. Ten ostatni twierdził, że są to procesy czysto chemiczne. Od tej pory wiedziano, że potrzebne są tu drobnoustroje. Te zaś giną pod wpływem technik, które znano już w starożytności. Stąd tylko krok do pasteryzacji i sterylizacji W słynnym doświadczeniu, genialny Francuz,  ostatecznie obalił rolę "powietrza" w powstawaniu fermentacji, gnicia i pojawiania się drobnoustrojów w hodowli bulionowej. Kiedy angielski chirurg Joseph Lister (1827-1912), przeczytał jego pracę pt." Recherches sur la putrefaction" (1863). Zrozumiał, że to z czym zmagał się do tej pory,  tzw. „hospitalizm” – „wielka czwórka”: róża, posocznica, gangrena szpitalna i ropnica, to następstwo obecności bakterii, takich jak te, które powodowały fermentację wina. Lister ukończył University College w Londynie. Po okresie załamania psychicznego (śmierć brata i kolegi, który podobnie jak Kolletschka, zmarł w wyniku zakażenia w czasie sekcji) udał się do Edynburga, do wspomnianego już wyżej  Jamesa Syme’a (poślubił później jego córkę). Po odkryciach Pasteura i obserwacjach Semmelweisa, postanowił zastosować  tam zasady operacji w asyście środków antyseptycznych, a konkretnie kwasu karbolowego (fenol). W owych czasach złamanie otwarte, oznaczało śmierć lub amputację kończyny, aby jej zapobiec. Mimo istniejącego już znieczulenia ogólnego, "wielka chirurgia" nadal oznaczała śmierć z powodu sepsy. Prezes Royal College of Surgeons, J.E. Erichsen, stwierdził, że: „brzuch , klatka piersiowa i mózg będą na zawsze zamknięte dla mądrego i ludzkiego chirurga”. Lister na kilka lat przeniósł się do Glasgow. Choć nie był to dla niego łatwy okres, właśnie tam dokonał największych odkryć.  Powrócił do Edynburga po śmierci teścia. W 1867 opublikował w "Lancet" przełomowe prace o aseptyce i antyseptyce. Stworzył system "leczenia antyseptycznego" oparty na  dezynfekcji kwasem karbolowym rąk, narzędzi, nici i opatrunków. System ów,  choć sprawdził się doskonale (Lister operował miedzy innymi królową Wiktorię oraz własną siostrę), przyjmował się z trudem. Na wielką skalę zastosowano go w czasie wojny rosyjsko-tureckiej. Jednak oczywiste zalety aseptyki i antyseptyki, spowodowały, że w latach 80-tych XIX w., stały się one normą. Wrota wielkiej chirurgii tym razem stały szeroko otwarte.
Czy miłość do kobiety mogła mieć wpływ na  obraz współczesnej chirurgii? Dziś rękawiczki, to podstawowe narzędzie pracowników służby zdrowia. Chronią ich i chorych. Jako pierwszy, osłonę rąk zastosował w praktyce położniczej, Walbaum w 1758. "Rękawiczkę" stanowił fragment jelita owcy. W późniejszym okresie stosowano rękawice skórzane, jedwabne, a po odkryciu Goodyear'a gumowe.  Dezynfekcja rąk zalecana przez Listera, stanowiła nowy problem. Pojawiały się alergie. Dotknęła ona,  zimą 1889/90, Caroline Hampton instrumentariuszkę Willama Halsteda , słynnego chirurga z Baltimore. Zaproponował gumowe rękawiczki. Pomogło – w 1890 wzięli ślub. Wkrótce  zaczął je nosić cały zespół. Siedem lat później Maximilian Friedrich Werner Zoege von Manteuffel (1857-1926), estoński chirurg, zaproponował sterylizację rękawiczek poprzez gotowanie. Mawiał: "Noszenie wygotowanych rękawic, to operowanie wygotowanymi dłońmi". Rękawice jednorazowe pojawiły się dopiero w 1964. Niewiele lat później, zaczęły pojawiać się jednorazowe narzędzia i oprzyrządowanie. W latach 70-tych XX w., ze szpitali w państwach wysokorozwiniętych, zniknęły szklano-metalowe strzykawki, sterylizowane igły, czy gumowe aparaty do przetoczeń. Dzięki temu (wraz ze szczepieniami), opanowano między innymi epidemię wirusowego zapalenia wątroby typu B. Oczywiście istnieje ryzyko i pokusa (wysoka cena) kilkukrotnego użycia tego, czego użyć w ten sposób  można. Ale to już inna historia, raczej dla czytelników periodyków prawniczych.