poniedziałek, 18 listopada 2013

Czemu nie wierzę w Boga?

Tekst ten napisałem jako dojrzały człowiek. Idee, które tu przedstawiam  krążyły po moich neuronach, jak sądzę, już od lat 70-tch ubiegłego wieku. Upewniam się, że nie jestem sam w moich dociekaniach, a to ważne. Jak ktoś kiedyś słusznie napisał, w Polsce lepiej przyznać się do przebytej choroby wenerycznej niż do ateizmu. Jest regułą, że ateiści zrównywani są z komunistami, a jeśli już nawet trudno zarzucić danemu ateiście związki z filozofią Marksa, w dyskusji jest on poniżany jako przeciwnik wartości, na których opiera się świat, a już na pewno Europa. Ileż to razy patrzono na mnie z pobłażliwością, twierdząc, że i tak nawrócę się najpóźniej w godzinę śmierci. Odpowiem krótko: „Niedoczekanie wasze".
Na początek powiem to wprost. Przestałem wierzyć w Boga. Tak, przestałem, bo kiedyś istotnie wierzyłem. Czy wierzyłem? Dobre pytanie. Teraz wiem, że ktoś, Rodzice, księża, ludzie z mego otoczenia w dzieciństwie mówili mi o nim, o Jezusie, Duchu Św., Matce Boskiej etc. Byłem w to zanurzony. Podobnie jak mój rówieśnik z Kandaharu, Kairu czy Salt Lake City uczył się i słyszał o Allachu czy Księdze Mormona. Nie ma bowiem dziecka, które jest katolikiem, mormonem czy muzułmaninem. Jest tylko dziecko rodziców danego wyznania. Co ciekawsze, niektóre religie dają w tym względzie wolność wyboru, nakazując przykładowo chrzest w wieku dojrzałym. Ten fakt uświadomił mi Richard Dawkins, do którego jeszcze wrócę. Tak więc problem wiary (wg mnie rzecz jasna) to problem utrzymania owego dziecięcego „imprintingu" w latach dojrzałych. 
Ja, miast umacniać się w wierze, zacząłem wątpić. Czemu? Oczywiście nie był to proces rewolucyjny na skutek lektury marksistów czy francuskich egzystencjalistów. Nie było też tischnerowskiego proboszcza, choć spotkałem ich całe mnóstwo. Wspomnę o religii w pewnym kościele w Toruniu (wówczas na religię chodziło się do salki katechetycznej po lekcjach, a nie jak dziś pomiędzy w-f a geografią mając czas na wysyłanie sms-ów do dziewczyny czy chłopka lub posłuchanie „muzy" z MP-3). Otóż ksiądz, który mnie uczył był alkoholikiem i przychodził na katechezy „pod wpływem", każąc nam czytać Pismo Święte. Jak zapewne się PT Czytelnicy domyślają były to inne lektury. Na marginesie widziałem go umierającego na marskość wątroby w czasie praktyk studenckich w toruńskim szpitalu. Proszę nie posądzać mnie o prymitywny antyklerykalizm, widziałem też alkoholików ateistów, sędziów, naukowców i lekarzy, w tym moich przyjaciół. Jako że będę kilkakrotnie odwoływał się tu do poezji nawiążę w tym miejscu do Herberta: "Gdyby mnie piękniej kuszono" to kto wie. Tymczasem mój świętej pamięci katecheta był niczym ów "samogonny Mefisto"
To był proces ewolucyjny. Zrazu pewne pytania, zdziwienia, zażenowania. Powstawały problemy, kiedy zapis Biblii traktować alegorycznie, a kiedy dosłownie. Potem praca w zawodzie lekarza, lektury, dyskusje. Kiedy już doszedłem do wniosku, że nie mogę się dalej oszukiwać, powiedziałem sobie: „ Nie wierzę w Boga". Mogę oszukać Czytelników, żonę, czasem oszukuję (celowo) pacjentów. Siebie oszukać nie mogę. Nawet jeśli pojadę do Australii, moje sumienie i świadomość pojadą tam ze mną. Tu zacytuję wiersz Konstadionosa Kawafisa zatytułowany „Miasto". Oddaje on to, o czym napisałem.
Powiedziałeś: "Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił".

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach
Nie ma dla ciebie okrętu — nie ufaj próżnym nadziejom -
nie ma drogi w inną stronę.

Jakieś swoje życie roztrwonił w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
Pewien człowiek w prowadzonej z nim polemice zapytał mnie czy w związku z moją pracą nie widzę doskonałości organów człowieka (stworzonych rzecz jasna przez Pana Boga). Tu muszę poruszyć równolegle dwa wątki. Pierwszy to moje własne przemyślenia, drugi kilka książek, które zmieniły moje życie. Zmieniły nie nagle, lecz powoli. To tak jakby ktoś szedł pieszo w określonym, już chyba znanym celu, a ktoś zaproponował mu podwiezienie — pomysł nie mój lecz z Johna Fowlesa (powieść „Mag"). Mnie „podwiózł" Richard Dawkins. Wiem, że dla wielu to postać kontrowersyjna (zwłaszcza jego „Bóg urojony" ), lecz gdyby poprzestał tylko na „Samolubnym genie" czy „Najwspanialszym widowisku świata" byłby dla mnie niedoścignionym geniuszem. Krok po kroku wyjaśnia wszystko. Życie, ewolucję i ich sens.
Doskonałość organów? Czy mogły powstać bez bożych planów? Mogły i powstały. Są cholernie zawodne, co widzę na co dzień. Znam rzecz jasna przypowieści o zegarku znalezionym na łące i Boeingu 747 , który został „przypadkowo" złożony z części na złomowisku. Ci, którzy posługują się owymi „argumentami" nie mają pojęcia o ewolucji, genach, mutacjach, doborze naturalnym, czyli podstawach naszej egzystencji na ziemi. Nawiasem mówiąc do owej kompanii należy Mirosław Orzechowski były (na szczęście) wice-minister oświaty. Twierdził, że dinozaury żyły w tym samym czasie, co ludzie czego dowodem jest (uwaga!) Smok Wawelski.
Jak można doświadczyć Boga widząc umierającego na białaczkę 16-letniego chłopaka? On dusi się i błaga o życie, podczas gdy jego koledzy umawiają się na pierwsze randki z dziewczynami. Być może Bóg przygotował mu lepsze życie. Wszak "w domu Ojca Mego jest mieszkań wiele". Ja uważam, że ów nieszczęśnik wyciągnął zły los na loterii genetycznej, jaką jest nasze życie. Codziennie Czytelnicy, ja, a także miliardy ludzi ciągną los owej loterii. Czytamy wyrok na dziś: będziesz zdrowy, dowiesz się, że masz raka, dziś umrze Twoja matka i tak dalej. Niekiedy znudzeni samymi wygranymi zapominamy o fatum, które i tak przyjdzie. Czasem nawet łudzimy się, że to dzięki naszym modlitwom, pielgrzymkom czy ofiarowanym bóstwom wotom (nie zawsze materialnym — słyszy się o ofiarowaniu cierpienia za kogoś lub coś) wyciągamy „pełne" losy. Do czasu, do czasu.… Natura, nie bóg, upomni się o swoje i poprowadzi Cię ( jak nawiasem mówiąc czytamy w Biblii ) "tam, dokąd nie chcesz".
Pozostawmy jednak na chwilę Homo sapiens. Otóż moje myśli, już jako młodego człowieka, biegły ku zwierzętom. Zawsze bolał mnie fakt bezsensownego ich używania do pokazywania rzeczy oczywistych i powtarzalnych. Pamiętam na bodaj drugim roku studiów doświadczenie, które miało nam zobrazować działanie oksytocyny na mięśniówkę macicy. Ćwiczenia odbywały się późnym popołudniem. Jednak na stole doświadczalnym leżała od rana (pierwsze grupy ćwiczyły rano) królica z rozprutym brzuchem i jej macica istotnie skurczyła się po podaniu owego preparatu, co skrzętnie zanotował kimograf. Przecież już wtedy były kamery i można było to wszystko raz sfilmować i pokazywać. Nieśmiało wyraziłem taki pogląd. Jednak moje uwagi zostały przyjęte przez asystenta i część kolegów z łagodnym politowaniem, jakim obdarza się „wioskowych głupków". 
W chwili, gdy czytasz mój tekst w paszczach zwierząt drapieżnych giną tysiące innych. Kotka łapie mysz. Nakarmi nią małe kotki, może przeżyją. Jednak myszka też ma małe myszki i już nie wróci do gniazda. Małe myszki umrą z głodu. Nie lubię słowa zdechną. Życie jednego stworzenia jest oparte na śmierci drugiego. 
Czy taki świat mógł stworzyć Bóg wszechmocny i miłosierny? Zacytuję Darwina: 
"Nie potrafię sobie wyobrazić, że miłościwy i wszechmocny Pan mógł w sposób celowy stworzyć gąsieniczniki z wyraźnym przeznaczeniem ich do odżywiania się w ciałach żywych gąsienic. Makabryczne zwyczaje, do których odnosi się owo zdanie są udziałem spokrewnionych z gąsienicznikami os samotnych. Samica osy samotnej składa jaja w ciele gąsienicy, konika polnego lub pszczoły, aby rozwijająca się larwa mogła się nim żywić. To jednak nie wszystko. Według Fabre’a i innych entomologów osa matka umiejętnie trafia żądłem dokładnie w każdy zwój nerwowy ofiary, paraliżując ją, lecz nie zabijając. Dzięki temu mięso dla larwy zachowuje świeżość. Nie wiadomo, czy paraliżujące użądlenie działa jak ogólny środek znieczulający, czy też — raczej niczym kurara obezwładnia tylko ofiarę, uniemożliwiając jej poruszanie się. W tym drugim przypadku ofiara zachowywałaby świadomość, że jest żywcem zjadana od środka, ale nie byłaby w stanie poruszyć ani jednym mięśniem, by temu przeciwdziałać. Zakrawa to na niewiarygodne okrucieństwo". 
Takich zjawisk jest w przyrodzie znacznie więcej. Czy i tu dostrzegać mamy Boga? Kiedyś ktoś — wspomniany wyżej, skądinąd światły człowiek — opowiedział mi, że dawno temu odwiedził swego brata, podówczas studenta jednej z uczelni. W niedzielę wybrali się do kościoła, a przybyli tam na kilkanaście minut przed rozpoczęciem mszy. Wkrótce do kościoła zaczęli wchodzić liczni profesorowie — nauczyciele brata. Ten ostatni objaśniał młodszemu bratu, jakie to (istotnie!) sławy ma okazje zobaczyć. Na koniec skonstatował, że jeśli tacy ludzie wierzą w Boga, im maluczkim pozostaje tylko ich naśladować. „Hm" — pomyślałem, gdybyśmy tak myśleli o wszystkim, uważalibyśmy nadal, że Słońce krąży wokół Ziemi. Tak głosiły autorytety naukowe przed Kopernikiem. Porównanie nie jest może szczęśliwe, bo trudno porównywać wiarę z nauką, ale coś w tym jest. 
Odszedłem od wiary swoich przodków. Mojego Dziadka, którego pamiętam jako gorliwego katolika, mojego Ojca, który codziennie modlił się klęcząc. Nie żałuję tego. Mogę żyć godnie nie wierząc w coś nadprzyrodzonego. Nie wiem czy PT Czytelnicy wiedzą (zapewne tak), że istnieją dziesiątki mitów założycielskich wielu religii. Ich bohaterowie mają wiele cech wspólnych (matka dziewica, walka, męczeńska śmierć, zmartwychwstanie lub ponowne życie, itp.) Tych cech jest około 27 jak pamiętam. Jezus spełnia chyba 23, inni bohaterowie też coś koło tego. Przypadek? Nie. Ludzie potrzebują mitu, boją się śmierci, nicości. Ja się nie boję. Boję się tylko cierpienia fizycznego, a przede wszystkim tego, abym w ostatnich latach czy miesiącach życie nie był ciężarem dla najbliższych. Nie było mnie przed 4.06.1961 nie będzie mnie po .…… . 
I jeszcze jeden wiersz tym razem Louisa Borgesa: 
Nie będzie w nocy gwiazd.
Nie będzie nocy.
Umrę, a wraz ze mną
nie do zniesienia wszechświat.
Zetrę piramidy, medale, kontynenty i twarze.
Zetrę nawarstwienia przeszłości.
Historię obrócę w proch.
Proch w proch.
Widzę ostatnią chwilę.
Słyszę ostatniego ptaka.
Nikomu zostawiam nic.
 
To co mogę robię tu i teraz. Pomagam innym, lepiej lub gorzej. Czasem zachowuje się jak święty czasem jak świnia. Jestem zwierzęciem gatunku Homo sapiens, które myśli. Tylko tyle lub aż tyle.
 

5 komentarzy:

  1. Slusznie zwrocil Pan uwage na ten imprinting w dzieciach, bo ma to swoje odbicie w zyciu doroslym ,Wielu ludzi deklarujacych sie jako wierzacy jakby wylaczyli swe rozumy i rozwoj swej religijnosci zatrzymali na poziomie dziecka komunijnego...Bezmyslne, czasem przymusowe uczestnictwo w rytualach, powolywanie sie na tradycje, o ktorych nie wie sie nic...
    Zakoncze ten komentarz podobnie jak Pan. Posluze sie slowami niezapomnianego Artysty Jacka Kaczmarskiego z utworu pt. "Rozmowa" :
    " Jestem egzemplarz człowieka,
    A to znaczy - diabli, czyśćcowy i boski"

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja droga do ateizmu była bardzo podobna, chociaż "książkowy autostop" w czytelni przy ul. Słowackiego w Toruniu wiódł mnie przez kilka alternatywnych transcendencji. Świat wydaje się piękniejszym i bardziej niesamowitym miejscem bez przekonania o istnieniu nadrzędnych istot, zaineresowanych bądź nie naszą egzystencją. Pomysł o istnieniu macierzy świadomości, wspólnej wszysstkim istotom jest ładny, ale do niczego nie potrzebny.
    Słabość ateizmu jako systemu wartości, w konfrontacji z organizacjami religijnymi, nie wynika z niego samego, tylko z dość bezradnego braku zorganizowania. Bo i na braku zorganizowania, instytucjonalności, ateizm się opiera. Wiemy, że jest nas dużo, wiemy że jesteśmy co najmniej od czasów Epikura. Róbmy swoje. Pozdrawaim serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słabość ateizmu jako systemu wartości wynika wg. mnie przede wszystkim z tego, że ateizm nie jest żadnym systemem wartości. Jest po prostu brakiem wiary.

      No chyba że mówimy o Ateizmie przez wielkie A (jak Nowy Ateizm czy Ateizm+). Ale wtedy mamy do czynienia z sytuacją podobną co w przypadku solidarności i Solidarności. A nie jestem pewien, czy tego właśnie chcemy.

      Usuń
    2. Otóż to - nie chcemy. Czuję się obco wobec prób zrytualizowania ateistycznej postawy, jak w książce Mc Gowana poza wiarą, czy Hitchensa Bóg nie jest wielki. Z drugiej strony, wszyscy agregują do ludzi o podobnym pakiecie memetycznym. Przynależność do plemienia zaspokaja przecież potrzebę bezpieczeństwa. Nie musimy zwierać szeregów by utwierdzić się wzajem i wewnątrz we własnych/wspólnych przekonaniach, ale przez to właśnie świat bez bogów jest względnie odległy od ośrodków władzy. Od tych ludzi którzy decydują, czy żyje się nam fajnie czy też nie. I UE, nawet Polska nie są na prawdę w złej sytuacji.
      Co do systemów wartości - wydaje mi się, że są pewne etyczne czy filozoficzne wyróżniki ateizmu, które uprawniają do takiej kwalifikacji. W przeciwnym razie należałoby z większą ostrożnością mówić o szeregu religijnych systemów wartości, bo tak czy owak każda osoba ma jakiś własny a światopogląd religijny bądź ateistyczny stanowi jedynie nakładkę.

      Usuń
  3. Podoba mi się stwierdzenie Dawkinsa, że "wszyscy jesteśmy ateistami" - tyle że "oficjalni" ateiści nie uwierzyli w istnienie jednego boga więcej.
    Z ewolucyjnego punktu widzenia religia mogła być nam potrzebna do organizowania społeczeństwa lub budowania wiary w sens życia - wobec nieprzezwyciężonego dysonansu poznawczego związanego z ostatecznością śmierci. Istnienie nas samych i całego Wszechświata wydaje się bowiem, wielu ludziom, nie mieć "sensu" - podczas gdy oni owego 'sensu" potrzebują do życia. Tyle że nasza osobista/egoistyczna potrzeba celowości nie ma żadnego znaczenia dla rzeczywistości, która po prostu jest. A że nie spełnia naszych oczekiwań - toż to przecież problem z nam, a nie ze Wszechświatem.
    Nawet jeśli w czyimś "światopoglądzie" nie może pomieścić się nieistnienie czegoś co wyznacza mu ramy i cel życia, to przecież nie jest żadnym dowodem na istnienie tego czegoś: http://tekstykanoniczne.salon24.pl/92925,wszyscy-jestesmy-ateistami).
    Ważniejszy jest brak dowodów potwierdzających. A nawet brak potrzeby formułowania takiego założenia. Hipoteza istnienia boga nie jest potrzebna do wyjaśnienia jakiegokolwiek aspektu rzeczywistości, jest zatem nie tylko niepotrzebna ale zwyczajnie przeszkadza. I to dlatego ateiści zajmują się wiarą innych ludzi. wierzącym trudno zrozumieć swój problem z "pryszczem wiary", bo często nie potrafią sobie wyobrazić możliwości funkcjonowania bez niego.
    Zapewne lepiej jest pokazywać taką możliwość na swoim przykładzie. I zamiast atakować światopogląd wierzących, pytać ich o to w co naprawdę wierzą, oraz o powody ich wiary. Część z nich może sama zrozumie na jakim absurdzie zbudowany jest ich, pozornie "poukładany", świat. Ale część może tak cierpieć, że nie odważy się na pójście taką drogą. Może faktycznie lepiej zostawić ich z tymi urojeniami? Ale zastanawiam się, czy osoby żyjące w świecie urojeń, mogą mieć pełne prawa - wszak nad szaleńcami sprawuje się opiekę i pilnuje się ich, aby nie zrobili sobie krzywdy. Sobie albo innym...

    OdpowiedzUsuń