czwartek, 29 lipca 2021

Slajd firmy „ORWO” czyli opowieść o fotografii i przemijaniu

Prawdopodobnie liczba osób, która nie wie co to, a już na pewno nie widziała slajdu jako przedmiotu, wzrasta wykładniczo. Przeźrocze, bo tak nazywa się nasz bohater po polsku (pamiętam nawet walkę językoznawców o nieużywanie słowa slajd) przeniosło się do PowerPointa, gdzie zaproponowano mu animacje, filmy, dźwięk i inne nieznane dotąd mu sprawy. Tak się stało, że miałem okazję obserwować to zjawisko. Jakieś trzydzieści  lat temu  uczestniczyłem w spotkaniu TChP w Toruniu, w gmachu Biblioteki UMK. O tym, że było to dawno świadczy fakt, iż sponsorująca firma jako gadżety rozdawała zapalniczki. Nie wiem czemu, ale pamiętam czasami takie fakty, wydawałoby się bez znaczenia. Pewnie mój mózg zaczyna walkę ze złogami amyloidu. Ale nie o zapalniczkach miałem mówić, ale o slajdach. Otóż główny prelegent,  prof. Jan Nielubowicz, prezentację miał w postaci  slajdów wyświetlanych przez asystenta. Ich tło było jednolicie niebieskie, a litery tekstu białe. To było coś nowego. Nieco wcześniej, bo jako student i członek Koła Chirurgicznego, uczestniczyłem w XX Zjeździe Sekcji Chirurgii Naczyń i Klatki Piersiowej TChP w Bydgoszczy. Był rok 1984. Tenże sam prof. Nielubowicz podszedł do mnie (siedziałem obok rzutnika) i wręczając kasetkę ze slajdami rzekł (cytuję z pamięci: „Slajdy ułożone są w odpowiedniej kolejności. Będę panu dawał znak ręką, do ich zmiany. Gdyby jakiś wypadł, to układa się je tak”. I w tamtym momencie pokazał mi jak najprościej ułożyć slajd w kasetce, aby został poprawnie wyświetlony. Dziś to wiedza całkowicie bezużyteczna, ale będę to pamiętał do końca życia, o ile wspomniany wyżej amyloid mnie tego nie pozbawi wcześniej. Otóż powiem tylko, że optyka rzutnika wymagała odwrócenia przeźrocza o 1800. Jako depozytariusz takiej wiedzy, zacząłem wyświetlać kolegom slajdy na obronach doktoratów, których wówczas w Klinice prof. Mackiewicza było sporo. Wprowadziłem też małe ulepszenie do techniki prof. Nielubowicza (niestety nie opublikowałem tego, stąd mój IF nie należy do najwyższych). Otóż nalepiałem w prawym górnym rogu slajdu (już po odwróceniu) karteczkę samoprzylepną z kolejnym numerem. Na wypadek katastrofy wysypania. Tu też przyznam, prof.  Nielubowicz zdradził mi, że pierwsza przegródka powinna być wolna. Dlaczego. Otóż jeśli za długo trzymało się przycisk, powodowało to cofnięcie aktualnego przeźrocza. Jeśli pierwszy slajd był w przegródce nr 1 cała kaseta wypadała. Widziałem taką katastrofę na pewnej obronie. Nie muszę dodawać, że slajdy nie były ponumerowane… .

W owych czasach dokumentowanie rzeczywistości czy po prostu jakiś chwil z życia było nieco inne. Kolorowa fotografia, przynajmniej amatorska, właściwie ograniczała się do slajdów. Ich wywołanie było droższe niż „zwykłych” fotografii, a także wymagało oprawienia w ramki i sprzętu do oglądania w postaci, wspomnianych już, rzutników czy przeglądarek jednoocznych. Niekiedy po powrocie z wakacji (zwłaszcza zagranicznych np. Bułgarii czy Rumunii) organizowano pokaz slajdów połączony z imprezą towarzyską. Mało kto zrozumie dziś staranie o perfekcję wykonania zdjęcia. Mając w telefonie aparaty o niebywałych możliwościach trudno pojąć, że film zawierał tylko 36 klatek negatywu i trzeba było oszczędzać go na naprawdę ciekawe miejsca czy wydarzenia. Kiedy się kończył należało go przewinąć z powrotem do kasetki. Oddzielnym problemem było ustawienie parametrów naświetlenia to  jest przesłony i czasu ekspozycji. Służyły temu celowi specjalne tabelki lub urządzenie składające się z dwóch przesuwających się tarcz z okienkami,  w których pojawiały się odpowiednie cyferki. Przywieziony z wakacji film oddawało się w zakładzie fotograficznym do wywołania. Trwało to kilka dni. Moim ulubiony zakładem był prowadzony przez pana Czesława Jarmuża, przy ulicy Piekary w Toruniu. Kilka dni temu dowiedziałem się o śmierci jego byłego właściciela,  w wieku bodaj ponad 90 lat.  Dziś zdjęć wykonuje się setki, a nawet tysiące i wybiera to najlepsze. Nie wiem czy to prawda, ale ponoć wybitni artyści obiektywu nawet „brzydzą się” cyfryzacją. Chyba nie mają do końca racji. Fotografia nawet wykonana telefonem komórkowym, może być wspaniała, uchwytująca „ten” moment o wiele częściej i łatwiej niż dawniej. Przykładem dla mnie są genialne zdjęcia bydgoskich ulic dr Zofii Ruprecht. Nie chodzi bowiem ani o sprzęt, ani o technikę, ale o to co nazywa się „okiem do fotografowania”.

Powiadają, że fotografia jest jak wino. Im starsza tym lepsza i ciekawsza. To banał, ale prawdziwy. Co więcej, mimo swojej pozornej stagnacji, fotografie żyją. Pozwólcie Państwo, że zacytuję fragment moich wspomnień, które napisałem (dwa ponad stustronicowe tomy). Część przyjaciół miała okazję  czytać je w całości. Oto fragment o „życiu” zdjęć: „ Przemijanie czasu i to, że nieśmiertelność nie jest chyba niczym dobrym, zauważyłem już jako młodzieniec, na przykładzie dziadka. Wspomniałem już, że kiedy umarł miał bodaj 95 lat. Był człowiekiem głębokiej wiary. Dopóki mógł, chodził codziennie do kościoła, później słuchał mszy w radio leżąc w łóżku, w którym spędził ostanie miesiące, a bodaj nawet lata życia. Na ścianie, nad owym łóżkiem wisiała makatka. O ile pamiętam coś na kształt „jelenie na rykowisku” lub zbliżony design. Na niej zwieszone były fotografie w ramkach za szkłem, przedstawiające rodzinę i przyjaciół. Kiedy zbliżał się do 90-tki właściwie został sam. Koledzy i większość rodziny już nie żyła. Pozostali dwaj synowie, no i owe fotografie. Było w nich coś intrygującego. Na niektórych pojawiały się wycięte z cynfolii złote gwiazdki. Bywałem jako dziecko w Poznaniu trzy, cztery razy w roku. Zauważyłem wtedy pewną prawidłowość. Gwiazdek przybywało. Zdjęty ciekawością spytałem wreszcie ojca co one oznaczają. „Tych którzy nie żyją” odparł. Pod koniec życia dziadka, tylko on sam i jego dwaj synowie nie byli oznaczeni . Jego świat odszedł bezpowrotnie wraz z tymi, którym zdążył dokleić sreberko”.

Każdy , kto spotkał się z koniecznością „opróżnienia” mieszkania po kimś kto odszedł zrozumie to, o czym teraz napiszę. Marcin Wicha, jest autorem książki pt.  Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Dostał za nią bodaj „Nike”. Opisuje on tam dylemat człowieka, który trzyma w ręku przedmioty, właściwie bez znaczenia i wartości materialnej, które jednak dla niego są niczym magiczna szkatułka otwierająca nieskończoną ilość wspomnień i skojarzeń. I tu ciekawostka. Nim przeczytałem ową książkę i sam znalazłem się w takiej sytuacji, tak rozpocząłem moje już wzmiankowane wyżej wspomnienia: „ Ilekroć wracam czy to pamięcią, czy to fizycznie do Torunia, zwłaszcza w rejony gdzie spędziłem dzieciństwo i młodość, każdy budynek, drzewo, płot czy inny przedmiot otwiera nową opowieść, niczym „matrioszka” kryjąc w sobie następną i następną, prawie w nieskończoność. Ilość zdarzeń, uczuć i skojarzeń jest nieomal nieograniczona. Są tam też – i to może najważniejsze – ludzie.
Wielu z nich już nie żyje. Pozostali w mojej pamięci, lecz gdybym, na wzór filmów kryminalnych  miał odtworzyć ich portrety pamięciowe, byliby chyba bezpieczni. Nikt by ich nie rozpoznał. Ich twarze w przedziwny sposób zatarły się, a jednocześnie widzę je, jakbym teraz stał naprzeciw i rozmawiał z nimi. Jeszcze o nich napiszę
”.

Pewne przedmioty mają zadziwiającą właściwość. To możliwość zrozumienia przesłania bez żadnych wymagań technicznych, no może okularów. Jeśli ktoś zna łacinę bez trudu przeczyta iluminowany rękopis z XV w.  Tymczasem jeśli jakiś tekst zapisano nie na pergaminie czy papierze a np. „miękkiej” dyskietce pojawi się trudność. Zastanawiałem się kiedyś, gdzie w Bydgoszczy mógłbym dokonać takiego odczytu. Nawet twarde dyskietki  3,5" 1,44Mb to już zabytek. Informację zawarte na takich nośnikach należy stale, jak powiadają informatycy, „apgrejtować”. Jeśli jakiś archeolog za 300 lat znajdzie coś takiego, raczej nie odczyta zawartości, nawet jeśli nie będzie uszkodzeń fizycznych. Chyba, że jak powiada poeta, „ogień zniszczy malowane dzieje…” .

Tymczasem rok temu znalazłem się w sytuacji, którą opisał Wicha. Otoczony tysiącami przedmiotów, które układały się jak warstwy czasowe stanowiska archeologicznego, starałam się odsiać to co ważne, od tego co pospolite i bez znaczenia. Najłatwiej jest z ubraniami. Nieco gorzej ze sprzętem gospodarstwa domowego, bo kto chce stare rzeczy. Nawet organizacje opiekujące się bezdomnymi i wykluczonymi z innych przyczyn, nie do końca były zainteresowane. Wreszcie jakieś przedmioty z pozoru nieważne, a przypominające kogoś lub coś. Chyba nawet Ockham miałby kłopot, bo gdzie przyłożyć brzytwę. I oto wśród tych rzeczy które zostały,  pudełko slajdów. Równo sprzed pięćdziesięciu lat. To zdjęcia z mojej Pierwszej Komunii. Brat ojca przywoził filmy „Orwo” z NRD. Nie wiem gdzie były wywołane, ale ich konstrukcja jest szczególna. To nie proste plastykowe ramki z kawałkiem filmu w środku. Samo przeźrocze jest zamknięte z obu stron szybkami, a całość spojona czymś na kształt wielowarstwowej tektury koloru jasnozielonego. Szczególnie jedno zwróciło moją uwagę. To grupowe zdjęcie uczestników uroczystości komunijnej w moim domu rodzinnym. Kilkanaście osób stoi pod orzechem, który rósł na podwórku w pobliżu domu. W centrum chłopiec w garniturku z krótkimi spodenkami i białymi podkolanówkami. Wokół niego rodzice, siostra,  żyjący wówczas dziadkowie, przyjaciele rodziców, dalsza i bliższa rodzina. Jedna uwaga. Ze wszystkich sfotografowanych, zapewne samowyzwalaczem osób, żyję tylko ja. Nawet nie ma już orzecha. Wycięli go nowi właściciele domu który sprzedałem tydzień temu. Orzech powoli odchodził, łamały się i usychały  gałęzie. Jak powiada Ewangelia Mateuszowa: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone”.  Taki slajd ma jedną niedogodność. Nie da się dokleić gwiazdek z pazłotka. Muszą zostać w pamięci.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz