sobota, 29 czerwca 2013

ORTALIONY


W latach mojego  wczesnego, lecz już świadomego,  dzieciństwa panowała w naszym kraju moda na ortaliony.  Młodszym Czytelnikom winien jestem wyjaśnienie, że pod ową nazwą kryły się nieprzemakalne płaszcze wykonane z  syntetycznego materiału. Największego szpanu (choć słowo to nie było jeszcze wówczas znane) zadawał osobnik odziany w ortalion włoski (oryginalny!). Płaszcze występowały w wersji męskiej ze śmiesznym berecikiem w komplecie oraz damskiej z chustą na głowę. Moi rodzice byli szczęśliwymi posiadaczami ortalionów, które jak pamiętam szyte były jak tzw. prochowce (bardziej swojskie jakby, pominąwszy "słynny niebieski" Cohena). Dawały one rzeczywistą ochronę przed deszczem bowiem woda spływała po nich kropelkami lub strumieniami w zależności od intensywności opadów. Były nieprzemakalne.

Kilka dni temu odwiedziłem rodzinny Toruń. To tam widziałam przez czterdziestu kilku laty nieprzemakalne ortaliony, a współcześnie zobaczyłem "nieprzemakalnych" ludzi. W pobliżu słynnej już "Apteki Radzieckiej", której poświeciłem oddzielny felieton,  stała mała grupka trzymająca transparent z napisem "Czytaj Biblię" czy jakoś podobnie. Podszedł do mnie pan w moim mniej więcej wieku i z lekkim angielskim akcentem, lecz znakomitą polszczyzną,  zaproponował jakieś broszurki. Podziękowałem serdecznie, mówiąc, że może przydadzą się innym w celu ich nawrócenia, bo dla mnie jest już za późno. Jakoś nawiązaliśmy jednak rozmowę i okazało się, że ów dżentelmen jest ortodoksyjnym kreacjonistą. Jego skromnym zdaniem, Bóg stworzył człowieka w postaci oglądanej dzisiaj przed około sześciu tysięcy laty ( co nawiasem mówiąc zgadzałoby się ze słowami znanej kolędy). Nieśmiało zasugerowałem, że człowiek udomowił psa około dziewięć tysięcy lat temu co oznaczałoby, iż trzy tysiące lat oswojony już piesek czekał na swego pana. Dowiedziałem się że ewolucja to brednie. Coś nieśmiało bąknąłem o dendrochronologii, artefaktach archeologicznych i w ogóle archeologii,  a pan zapytał mnie czy mam ojca. Odpowiedziałem, że i owszem miałem. "On też miał ojca prawda?", powiada pan. No tak przyznaję. "Czy któryś z nich był podobny do małpy?" z tryumfem w głosie zapytuje krzewiciel Biblii. Próbuję wyjaśniać, że zjawiska ewolucyjne trwają dłużej niż dwa pokolenia, coś tam mruczę pod nosem o mitochondrialnym DNA. Ponownie dowiaduję się że tylko Bóg , który jest poza czasem i zrozumieniem takiego osobnika jak ja ma rację, no i oczywiście jego kreacjonistyczny wyznawca, bo tako rzecze natchniona księga (przeszły mi ciarki po plecach przypomniawszy sobie słowa Dody).

Rozstaliśmy się w zgodzie. Na szczęście pan nie miał argumentów charakterystycznych dla krzewienia innych religii czyli noży, bomb czy samochodu pułapki. Sympatyczny starszy pan, nieprzemakalny jak ortalion moich rodziców. A zwłaszcza ów berecik.

czwartek, 27 czerwca 2013

ANIOŁY, KLONY I DEMONY


Okrzepłszy nieco na stanowisku felietonisty postanowiłem wejść na tereny zagadnień trudnych, gdzie wzorem antycznych tragedii prawie każde wyjście jest złe. Od wielu lat w naszym kraju trwa ( a właściwie nie ma jej ) dyskusja o aborcji, eutanazji, klonowaniu a ostatnio o „ in vitro” . Natężenie owych gorszących pyskówek  jest wprost proporcjonalne do kalendarza wyborczego lub doniesień, że ktoś żąda eutanazji dla siebie lub kogoś bliskiego. Poziom dyskursu urąga wszystkiemu co stanowi jego określenia. Media w zależności od „koloru” podają informacje, które delikatnie rzecz ujmując mijają się z prawdą, zwłaszcza w aspekcie zagadnień medycznych i biologicznych, a niektóre z opcji świadomie kłamią stwarzając wizję hekatomby embrionów i staruszków. Poglądy polityków, a to pozwalają na stosowanie aborcji jako środka antykoncepcyjnego, a to nakazują rodzić dziecko z gwałtu na chorej psychicznie 14-latce.  Naukowcy i lekarze zachowują wstrzemięźliwość w wypowiedziach nie chcąc narazić się aktualnie lub „in spe” rządzącym.  Ja postanowiłem jednak przyjrzeć się owym zagadnieniom nieco z boku. Nie należę do żadnej partii, nie boję się więc gniewu ich przywódców. Źródeł wartości upatruję raczej w uniwersalnej moralności danej każdemu bez względu na wyznawaną wiarę, kolor skóry czy przynależność plemienną.  Jednak muszę rozpocząć od spraw wiary. Każda z wielkich i małych religii na ściśle określone, zapisane lub wypowiedziane zasady wobec wspomnianych problemów. Są one zapisane w tzw. świętych księgach, a raczej tak je interpretują wyznawcy owych ksiąg, gdyż jak mi się wydaje powiedzmy 4000 lat temu klonowanie było raczej w powijakach podobnie jak tabletki progesteronowe. W skrócie zasady owe można  wyrazić w następujący sposób: „Tylko Bóg (różnie nazywany) decyduje o poczęciu, życiu i śmierci. Nie wolno stosować aborcji, eutanazji, zapłodnienia poza organizmem kobiety, nie wolno klonować komórek człowieka. W wielu krajach zasady te wprowadzono oficjalnie lub w sposób bardziej zakamuflowany do prawa państwowego. Spróbujmy zatem przyjrzeć się jaka jest realizacja owych zaleceń w Polsce, uznawanej za kraj „modelowo” katolicki. Rozpocznijmy od „in vitro” Jeśli istotnie mamy tak wysoki odsetek szczerych wyznawców rzymskiego katolicyzmu, a jak mi wiadomo inne wyznania chrześcijańskie (również Świadkowie Jehowy) odrzucają a priori możliwość aborcji i „in vitro” to pozostanie nam grupa kilkuset tysięcy niewierzących lub wyznających inne bardziej „egzotyczne” religie. Te ostanie (zwłaszcza wschodnie) też odrzucają wspomniane działania. Pozostaje więc doprawdy maleńka grupa radykałów nie wierzących w nic. Ilu z nich jest w okresie prokreacyjnym i na problemy ze spłodzeniem potomstwa? Kilkuset? Kilkudziesięciu? Zapewne mało. Dochodzę więc do konstatacji, że problemy te w moim kraju nie powinny w ogóle istnieć lub stanowić kazuistykę wartą publikacji w renomowanych pismach na przykład z dziedziny socjologii.  A jednak tak  nie jest. Polacy lubią wybierać z magisterium Kościoła tylko to co im w danej chwili odpowiada, zachowując się jak niesforny sztubak, który z ciasta wyjada bakalie. Rozważmy na  przykład  współżycie przedmałżeńskie, rynek środków antykoncepcyjnych, uczestnictwo w obowiązkowych obrzędach itp. Podać statystyki? Są dostępne powszechnie w Internecie i żeby uciąć dyskusję również podawane są przez  sam Kościół.  Wolałbym więc aby w dyskusji nie używano argumentu „głębokiej narodowej wiary” , gdyż jest on niezwykle łatwy do obalenia. Dla mnie wiara to zobowiązanie do przestrzegania wszystkich  jej zasad. Załóżmy, że jestem chrześcijaninem, katolikiem i po podjęciu regularnego współżycia (rzecz jasna dopiero po ślubie) z moją poślubioną w kościele żoną,  bez używania jakichkolwiek środków antykoncepcyjnych za wyjątkiem kalendarzyka i badania śluzu,  nie zostałem obdarzony potomstwem. Wiem wtedy, że Bóg w swym bezgranicznym miłosierdziu i zarazem wszechmocy tak zadecydował i przyjmuję to jako jego wyrok. Jeżeli boli mnie to i jest mi z tym źle poczytuję to za krzyż , który przyszło mi dźwigać na tej ziemi. Czyż nie tak naucza wiara, której wyznawanie powinno być chlubą chrześcijanina? Odwiedzając kraje muzułmańskie można się przekonać jaką rolę pełni tam religia. Jest tam traktowana śmiertelnie poważnie. Nie będę oczywiście dyskutował czy to dobrze czy źle ścinać komuś głowę za przyjęcie chrztu lub posiadanie w domu Biblii. PT Czytelnicy odpowiedzą sobie na to pytanie sami.

Niepłodność jest określona przez ICD-10 jako choroba : N97- niepłodność kobieca ; N46 – niepłodność męska. Powołaniem lekarza jest leczenie choroby. Przeciwnicy leczenia metodą „in vitro” powołują się na fakt, że „Zapłodnienie pozaustrojowe nie jest metodą leczenia niepłodności, jest to metoda obejścia problemu”, gdyż pary pozostają nawet po szczęśliwym rozwiązaniu niepłodne. Trudno się nie zgodzić. Przypomnę jednak może tylko, że powiedzmy taka sobie hemodializa idealnie wpisuje się w ową definicję. Po opuszczeniu stacji dializ nerki pacjenta nadal nie funkcjonują.  Nie wspomnę nawet o leczeniu paliatywnym. Czyste obejście problemu!

Tylko dalsze badania pozwolą na wprowadzenie metod, które nie będą wymagały „nadliczbowych” embrionów. Jeśli ktoś stoi na stanowisku, że tylko siły wyższe decydują o posiadaniu potomstwa, nie jest jak mniemam, ani nie powinien być zmuszany do stosowania „in vitro” . Nie ma on też jednak prawa narzucać swojego światopoglądu innym  ludziom, jeśli prawo dopuszcza stosowanie wspomaganej prokreacji. Takie są zasady demokracji za którą nie tak znowu dawno wielu oddało swoje życie. Dziwne, że dziś ich koledzy próbują robić to samo co ich dawni wrogowie – narzucać większości swoje „jedynie słuszne” poglądy. Z dużym niesmakiem odnajduję w tym gronie kolegów lekarzy.

Aborcja przewija się przez media, salony polityczne i zwyczajne domy. To temat nieomal dyżurny. Co rusz ktoś chce zmieniać (w obie strony)  istniejącą dość dobrą ustawę - wynik mądrego kompromisu. „Obrońcy życia” zyskali (zwłaszcza po upadku komuny) wielu działaczy w osobach ginekologów, którzy do tego okresu wykonywali po kilka aborcji dziennie. Oficjalnie doznali iluminacji niczym Szaweł u wrót Damaszku. Ten jednak usłyszawszy głos Pana i przeistoczywszy się w Pawła wyrzekł się dóbr doczesnych. Może się mylę ale nie słyszałem aby nasi neofici dokonali podobnego czynu. Ich majątki zdobyte w sposób, który ich obecnie brzydzi, pozostały jak mi wiadomo nienaruszone. Ci mniej znani nadal „bezboleśnie przywracają miesiączki” z dobrym zyskiem (proponuję przejrzeć ogłoszenia  gazetach). Przyznam, że nie jestem zwolennikiem traktowania aborcji jako środka antykoncepcyjnego. Rozumiem nawet obiekcje przed stosowanie środków wczesnoporonnych w tym tzw. spirali. Jednak oddam konia z rzędem temu, kto powie mi jak jest moralna różnica pomiędzy założeniem prezerwatywy lub stosowaniem tabletek antykoncepcyjnych. a obliczaniem „czy dziś można bezpiecznie”. Jeżeli człowiek w swym rozwoju nauczył się panować nad swoją płodnością, w imię czego miałby rezygnować z owych osiągnięć. Oczywiście jeśli ktoś chce używać tylko metod „naturalnych” może to robić, lecz nie powinien zabraniać innym postępowania odmiennego niż swoje. Mam dziwne wrażenie, że tzw. wiedza ogólna naszego społeczeństwa jest mizerna. O edukacji seksualnej nie wspomnę, żeby nie obudzić histerii. Próba wyjaśniana młodzieży czym jest cykl miesiączkowy czy wzwód prącia, kończy się okrzykami, że namawia się ją do seksu, porubstwa itp., a rodzice mają sami wyjaśniać potomstwu trudne arkana seksualności człowieka. Jako że moja córka zna już te tematy, pozostaje mi życzyć powodzenia innym. Nawiasem mówiąc ciekawi mnie czemu nauczanie powiedzmy historii nie budzi takich emocji. A tam można naprawdę namieszać w głowach. Może się mylę, lecz sądzę, że właśnie edukacja daje wolność wyboru, a jednocześnie wyzwala człowieka ze stereotypów. Edukacja pozwala na szersze spojrzenie na świat i odnalezienie w nim dobra lub samodzielne próby jego poszukiwania. Nie bez kozery wszyscy okupanci zaczynali od mordowania inteligencji i zamykania szkół.

 

W krajach należących do cywilizacji judeochrześcijańskiej pojawia się również  inny problem. Jest nim niedostosowanie prawa  do postępu nauki, a zwłaszcza medycyny. Wszystko co jest możliwe do zrobienia w nauce, będzie zrobione. Na pewno! Przeszkodą mogą być tylko pieniądze. Stawką są nowe metody leczenie, które przyniosą firmom miliardy. Człowiek współczesny żąda zdrowia, urody, długowieczności. W sumie ma rację, gdyż zgodnie z boskim nakazem czyni sobie ziemię poddaną. Biologia odkrywa coraz to nowe tajniki ciała zwierząt i ludzi. Nowe metody leczenia oddalają widmo cierpienia, a nawet przesuwają nieco dalej datę śmierci. Większość z ludzi, a śmiem twierdzić, że nawet lekarze nie zastanawiają się jaka droga powstały leki i inne metody terapii, które stosują na co dzień.  Ile z nich przetestowano na ludziach (nie mówię oczywiście o zarejestrowanych i kontrolowanych badaniach klinicznych). Ciekaw byłbym gdyby na przykład na lekach (a jest ich sporo) znalazłaby się informacja: ”testowano na więźniach”. Ilu z nas odmówiłoby przyjęcia takiego specyfiku powiedzmy ratującego życie? Nieco podobną sytuację tworzą badania nad komórkami macierzystymi i klonowaniem. Czy ci, którzy dziś zabraniają tych badań byliby tak samo negatywnie nastawieni do kuracji powstałej na ich bazie, która ratowałby ich wnuka lub dziecko.  Moim zdaniem zabranianie owych eksperymentów jest niewybaczalnym błędem. Tylko doskonale wyposażone laboratoria, w których pracują najwybitniejsi specjaliści i oczywiście fundusze zapewnią postęp w tej dziedzinie. Społeczeństwo ma prawo jako finansujący owe badania znać ich rezultaty. Alternatywą będą laboratoria prywatne, w krajach gdzie 16 komórek nie jest uważane za człowieka. Obojętnie jak o tym ktokolwiek z nas myśli, takie kraje istnieją. Jedynie nauka może odpowiedzieć na pytania tego świata. Pod pojęciem nauka rozumiem  nie tylko przedmioty ścisłe. Niestety prawo nie nadąża jak wspomniałem za rozwojem nauk biologicznych. Pojawiają się pytania o kres ingerencji w ciało człowieka, o początek i koniec życia. W dyskusji biorą udział przedstawiciele kościołów różnych wyznań, a w wielu krajach jest on decydujący. Znalezienie kompromisu jest trudne, jeśli w ogóle możliwe. Widać to wyraźnie również w Polsce. Kompromisy nigdy nie są łatwe. Każda ze stron musi coś oddać , żeby coś zyskać. I jeszcze jedno. Trzeba dyskutować o realiach i czymś co nazywa się „evidence based” a nie o widzimisię jakiejś grupy. Trzeba przedstawiać społeczeństwu prawdę o badaniach, metodach, powikłaniach i wynikach. Prawda jest trudna do zdefiniowania, lecz nie może ona oznaczać poglądów „obrońców życia”, „feministek”  czy powiedzmy ludzi którzy wywiedli z Biblii, że nie należy przetaczać krwi umierającemu. Prawda ma być tym czym jest dla większości ludzi czyli harmonią z istniejący realnie stanem rzeczy. Taka prawda wyzwala i niszczy demony głupoty i zacietrzewienia. 

wtorek, 25 czerwca 2013

WOLNOŚĆ WYBORU?


Tragedie starogreckie mają wspólny mianownik -  sytuację bohaterów, z której każde wyjście jest złe. Obie strony zawsze tracą. Podobne relacje pojawiają się w zawodzie lekarza, który zawsze, proszę wybaczyć tę odrobinę patosu wymaga wyborów z najwyższej półki moralno-etycznej.  W prasie od czasu do czasu pojawiają się artykuły dotyczące pośrednio eutanazji oraz tzw. „uporczywej terapii” . W Polsce jak wiadomo eutanazja jest zakazana, a samo słowo przywołuje na myśl najcięższe zbrodnie nazistów. Jakiekolwiek uchylenie drzwi do eutanazji, ma zdaniem jej przeciwników spowodować lawinę zabójstw staruszków, chorych przewlekle i umysłowo, którzy mówiąc wprost przeszkadzają swoim istnieniem. Nie wiem czy porównanie jest najszczęśliwsze, ale jeszcze nie tak dawno wielu ludzi twierdziło, że wejście Polski do UE spowoduje wynarodowienie, opróżni kościoły i sprawi, że pomrzemy z głosu wskutek nieopłacalności rolnictwa, zaś na końcu splądrowane ziemie piastowskie wykupią za bezcen (wraz z niewolnikami-Polakami) Niemcy.

Zaczęły pojawiać się nieśmiało propozycje „testamentów życia” , jednak zawsze pozostaje kwestia po pierwsze ich ujawnienia, zaś po drugie osób realizujących, mogących mieć nieco inne zdanie w owych kwestiach.

W procesie kanonizacyjnym istnieje, obok Postulatora, który  przedstawia wszelkie zasługi przyszłego świętego, osoba która stara się w życiu kandydata na ołtarze znaleźć takie momenty, które mogłyby zaprzeczyć jego świętości. Nazywa się go Advocatus diaboli. Postanowiłem zatem przyjąć rolę adwokata diabła w naszej dyskusji. Rolę obrońcy diabła, lecz nie tego rozumianego jako absolutne zło, lecz tego bliższemu Mefistofelesowi z „Fausta” Goethego, który sam o sobie powiedział: „ Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.  Określenia „eutanazja” po raz pierwszy użył Franciszek Bacon, filozof angielski żyjący na przełomie XVI i XVII w. Przez większość społeczeństwa  rozumiana jest ona  jako czynne pozbawienie życia chorego, będąc wyrazem współczucia i pomocy, a jednocześnie niemocy dalszego leczenia bez przedłużania męki.

Na drugim biegunie stoi dystanazja, czyli przedłużanie życia umierającemu nieuleczalnie choremu poprzez stosowanie nadzwyczajnych środków (respirator, żywienie dożylne itp.). Ortotanazją nazywamy zaniechanie stosowania wzmiankowanych metod i umożliwienie naturalnego zgonu.

Problem eutanazji jest tak stary jak medycyna, a może nawet starszy. Nie bez kozery sztylet do dobijania rannych rycerzy nazywano mizerykordią (łac. miserere - zmiłuj się).W dziełach Hipokratesa są  jasno sprecyzowane zakazy aborcji i eutanazji. Warto może jednak  przypomnieć, że Przysięga powstawała w okresie, gdy niemała część społeczeństwa traktowana była jak zwierzęta lub gorzej, a śmierć niewolnika była taką samą stratą jak krowy czy konia. Jak można mniemać niespecjalnie przeszkadzało to ojcu medycyny. Seneka w listach do Lucyliusza twierdził: „Jeśli jednemu rodzajowi śmierci towarzyszą męczarnie, a drugi jest prosty i łatwy, dlaczego bym nie miał skorzystać z tego drugiego. Każdy powinien innym przyznać prawo do życia, a sobie do śmierci”. Tomasz Morus, XVI-wieczny filozof w swym idealnym państwie-Utopii, dopuszczał eutanazję, jednak tylko za zgodą zainteresowanego, proponując dla innych instytucje przypominające dzisiejsze Hospicja.

Żeby zrozumieć problem eutanazji, musimy przede wszystkim skupić się na cierpieniu. I to nie tylko rozumianym jako ból, bo z nim,  można skutecznie walczyć, ale cierpieniu jako ocenie swego bytu. Cierpienie przez chrześcijan, rozumiane jest jako udział w zbawczej męce Chrystusa. Pozostaje pytanie, czym jest dla niewierzących lub ludzi innych wyznań? W przeszłości wielu  zadawało sobie umyślnie ból i cierpienie by zbliżyć się w ten sposób do Jezusa. W Piśmie znajdujemy jednak zaprzeczenie takiemu postępowaniu. Księga Mądrości mówi: „Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie zguby własnymi rękami! Bo śmierci nie uczynił Bóg i nie cieszy się ze zguby żyjących”. Dla laika ból jest jedynie sygnałem patologii, a cierpienie wynika z życia jako takiego i jego kolei. Można tu oczywiście podjąć dyskusję teologiczną, lecz przekraczałaby ona ramy felietonu. Zagadnienie celowości świata, wszechmocności Boga i bezmiaru cierpienia, nie tylko istot, które mają być zbawione, pozostaje od wieków bez odpowiedzi, która zadowoliłaby wszystkich.

Bez wątpienia sprawa światopoglądu w sposób oczywisty łączy się z zagadnieniami końca życia. Swoista egzegeza Pisma, podawana przez Świadków Jehowy, zabrania im przyjmowania krwi jako formy leczenia. Co więcej, wszyscy w imię poszanowania wartości religijnych zgadzają się na to. Przedstawmy, zatem sobie następującą sytuację:

W szpitalu na oddziale patologii ciąży odbył się patologiczny poród, przedwczesne odklejenie łożyska spowodowało krwotok i wstrząs u 22-letniej położnicy. Można ją uratować, trzeba przetoczyć krew. Jednak istnieje pewien problem, jest ona Świadkiem Jehowy. Obok łóżka konającej stoi mąż i ktoś z współwiernych. Lekarze bezradni patrzą jak w tle czytanych fragmentów Pisma świętego i modlitw umiera młody człowiek, którego można uratować.

W tym samym czasie w Izbie Przyjęć pojawia się 33-letni mężczyzna. Przywiozło go tu pogotowie. Zażył on przed godziną 100 tabletek Relanium. Ktoś jednak wszedł do mieszkania i znalazł go. Co pchnęło tego człowieka do tak desperackiej decyzji? Otóż on, jeszcze 2 lata temu mistrz Polski w biegach przełajowych, dziś o własnych siłach nie może dojść do łazienki. Ma raka jądra z przerzutami do płuc. Jego życie to pasmo duszności połączonej z bólami uśmierzanymi narkotykiem. Nie chce leczyć się w Hospicjum. Chce jak sam stwierdził w liście pożegnalnym (znanym już rodzinie i lekarzom) odejść godnie,  z własnego wyboru, a nie pod wpływem zwiększanych dawek środków p. bólowych, które doprowadzą go do utraty przytomności, kontroli na własnym ciałem i samym sobą. On przez godność człowieka rozumie świadome życie i świadomą śmierć. Ale nikt nie zajmuje się jego listem, nikt nie pyta go, choć jest jeszcze przytomny o jego poglądy filozoficzno - religijne. Anestezjolog, który 15 minut temu stwierdził zgon młodej położnicy, wpycha mu do gardła gumowy wąż. Trzeba wypłukać szybko tabletki! Ratować chorego! Nie wolno mu popełnić samobójstwa, musi umrzeć na raka!

Pozostawiam tę sytuację bez komentarza, nadmienię jednak, że byłem świadkiem obu, a jedynie dla podniesienia dramaturgii zastosowałem antyczną zasadę jedności miejsca i czasu.

Jeszcze inna sytuacja. Chory ze stwierdzonym guzem mózgu. Ma 56 lat, wykształcony, inteligentny. Profesor wyższej uczelni.  Psychiatra nie stwierdza żadnych zmian. Badania dodatkowe potwierdzają bardzo korzystne, dla leczenia położenie guza. Doskonały neurochirurg proponuje operację, która zapewni całkowite wyleczenie i jeszcze długie lata życia. Pacjent jednak nie zgadza się. Nie pomagają żadne argumenty. Pewnego dnia traci przytomność. Zrozpaczona żona podpisuje w imieniu nieprzytomnego męża zgodę na zabieg. Niestety jest już za późno. Na drugi dzień umiera. Czy popełnił samobójstwo?

Pytam więc, czemu pozwalamy na śmierć ludzi, których można uratować, a z taką zaciekłością przeciwstawiamy się prawu do śmierci człowieka, który nie chce żyć ze względów dalece poważniejszych.

Kościół katolicki jeszcze w niedalekiej przeszłości nie pozwalał na pochowanie samobójcy w poświeconej ziemi. Może tragiczne wydarzenia II Wojny Światowej zmieniły te sytuację, choć do dziś samobójstwo pozostaje kwestią zarówno wstydliwą jak i drażliwą. Czy jednak samobójstwo jest równe samobójstwu? 17-latka, którą rzucił chłopak, jeśli zostanie uratowana, po 20 latach gdy będzie szczęśliwą żoną innego ( a może tego samego) mężczyzny i matką dorastającej córki, co najwyżej ze strachem pomyśli o ewentualności powtórzenia się historii. Ale co powiemy o bojowniku ruchu oporu, któremu wyrwano już wszystkie paznokcie i wybito wszystkie zęby. Wie on, że jeszcze kilka godzin i wyda swoich towarzyszy, których spotka ten sam los. Samobójstwo wprowadzi go do panteonu bohaterów i postawimy mu pomnik, który poświęci kapłan każdego wyznania.

Znany pisarz katolicki i poseł koła „Znak” Jerzy Zawieyski będąc nieuleczalnie chory odebrał sobie życie rzucając się z okna. Wiara nie zdołała go uratować. Pozostał słaby, konający człowiek, którego cierpienie przelało czarę goryczy.

Powstaje zatem kilka istotnych kwestii. Czy każde życie jest równo cenne?

Czy będziemy reanimować 90-latka z rozsianym procesem nowotworowym? Nie. Ale właściwie, dlaczego nie? Powie ktoś: to boski sygnał końca jego życia. Prawo nakazuje chronić życie od poczęcia do naturalnego końca. Są i tacy, którzy powiadają, że istnieją prawa naturalne, czyli boskie. Pytam więc czemu ratujemy 30-letniego człowieka z krwotokiem z przewodu pokarmowego. Według prawa naturalnego, czyli boskiego właśnie umiera. Czyżbyśmy, więc prawo naturalne łamali? Bóg wyganiając pierwszych Rodziców z Raju nakazał im czynić sobie ziemię poddaną. Do jakiego jednak stopnia i w którym momencie powiedzieć: dość? I kto ma zadecydować o odłączeniu kroplówki czy respiratora? Człowiek? Tak, ale kto mu dał prawo. Jeśli sam sobie, to idąc tym tropem, ma on również prawo decydować o własnej śmierci jak już sugerował Seneka. Jeśli pozwalamy Świadkom Jehowy popełniać samobójstwo na naszych oczach, to czemu karzemy tego, który z miłości, nie mogąc patrzeć na cierpienie ukochanej osoby pomaga jej odejść? Mówię tu, a chce to wyraźnie podkreślić, o sytuacjach jednoznacznych i niebudzących żadnych wątpliwości prawnych jak np. wyłudzanie majątku.

Isaak Asimow powiedział kiedyś, że ci którzy potrafią skrócić cierpienia ukochanych zwierząt, wobec siebie są okrutni aż do końca. Można i pewnie trzeba z tym zdaniem dyskutować, ale zawiera się tu jakaś mądrość.

Ostanie lata przyniosły kilka precedensowych decyzji sądowych dotyczących zaprzestania „uporczywej” terapii. Lecz czy żywienie chorego w stanie wegetatywnym odpowiada tej definicji? Czy zabicie kogoś poprzez odstawienie mu jedzenia i picia jest lepszym rozwiązaniem niż zatrzymanie akcji serca w sposób farmakologiczny po uprzednim wyłączeniu świadomości? 

Pozostaje jednak na koniec problem najtrudniejszy. Jaka mogłaby być rola lekarza w działaniach eutanastycznych? Nie wiem. Życie nauczyło mnie bowiem, że nic nie jest czarno-białe. Zazdroszczę tym, którzy tak uważają. Rolą lekarza jest leczyć, ratować życie, przynosić ulgę w cierpieniu. Wiem jednak, że najbliższe lata wymuszą potrzebę przewartościowania w tej materii.

Człowiek popełniając nawet czyny złe, zawsze je usprawiedliwiał. Jak każe obyczaj w plutonie egzekucyjnym co drugi karabin ładowany jest ślepym nabojem. To, dlatego, aby żołnierz nie czuł się mordercą, bo może jego karabin nie posłał śmiercionośnej kuli. Ale czyż samo naciśnięcie spustu, nie jest już zbrodnią?

Dla miłośników Torunia

Polecam ten blog
http://szymon-spandowski.blogspot.com/2013_06_01_archive.html

No i oczywiście ten, Mojego przyjaciela:


http://www.obserwatortorunski.pl/

niedziela, 23 czerwca 2013

STAROŚĆ BRACISZKA MENDLA.


„Gdyby starość mogła, a młodość wiedziała... . ”



 
Aforyzm Seneki, stanowiący motto poniższych rozważań, bodaj najlepiej oddaje istotę przemijania czasu człowieka. Z wiekiem kumulują się nasze doświadczenie życiowe, przeżyte zwycięstwa i porażki pozwalają spojrzeć na rzeczywistość z pewnego dystansu. Starzy ludzie pozbawieniu już wielu emocji zwłaszcza o podłożu seksualnym, potrafią kierować się bardziej rozumem czy też doświadczeniem, które podpowiada co kryje się na końcu tej drogi. Lecz zastanówmy się, czy współcześnie rola starszych osób jest podobna do tej sprzed 100- 200 lat, czy potrzebne są nam niczym plemionom indiańskim Rady Starszych. Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy najpierw zdefiniować starość. Wbrew pozorom nie jest to łatwe, gdyż definicja ulegała zmianom na przestrzeni dziejów. Gatunek Homo sapiens wyłonił się w wyniku ewolucji na przestrzeni kilkuset tysięcy lat. Stosunkowo duża rozbieżność czasowa wynika z dyskusji nad interpretacją znalezisk kopalnych, oraz uznaniem niektórych zachowań za ludzkie. Najczęściej za takowe przyjmuje się świadome wytwarzanie narzędzi pracy, wspólne polowania oraz pochówek zwłok, co można wiązać z narodzinami religii. Życie owych pierwotnych istot ludzkich podlegało takim samym prawom natury jak innych gatunków zwierząt. Średni czas życia pierwszych ludzi był niezwykle krótki i szacuje się go na podstawie zapisu kopalnego na około 20 lat. Śmierć siały choroby, a także obrażenia doznane na polowaniach i w innych wypadkach. Tak więc „starcy” w dzisiejszym pojęciu praktycznie tu nie istnieli, a doświadczenie osiemnastolatka obejmować mogło całą ówczesną wiedzę. W czasach pierwszych cywilizacji w Grecji, Rzymie czy Mezopotamii rozwój higieny i medycyny pozwolił na pewne przedłużenie średniego czasu przeżycia, lecz nadal ludzie po 50-tym roku życia byli rzadkością. Tu jednak pojawia się następny aspekt naszych rozważań a mianowicie wykształcenie. Ono bowiem, prócz wieku, decydowało o szacunku i estymie jaką otaczano ludzi starych. W każdej z wymienionych cywilizacji spotykamy instytucje przeznaczone dla starszyzny dla dobra ogółu. To oni często decydowali o wojnie i pokoju, o kształcie polityki państwa i innych nie mniej istotnych sprawach. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez następne tysiąclecia. W wiekach średnich nastąpił ponowny spadek średniej długości życia, a 20-letni król nikogo nie dziwił. Ludzie czterdziesto- i pięćdziesięcioletni stanowili niewielki procent.
Rozwój nowoczesnej medycyny datowany mniej więcej od okresu Oświecenia pozwolił na pokonanie wielu chorób, dotychczas śmiertelnych. Szczepienia ochronne, znieczulenie ogólne, aseptyka, odkrycie bakterii wprowadzenie zasad higieny do codziennego życia to tylko niektóre z odkryć, które zmieniły oblicze świata i gatunku ludzkiego. Te wielkie wydarzenia spowodowały wydłużenie się średniego czasu przeżycia człowieka do około 70 lat. Człowiek całkowicie opanował Ziemię i wszelkie jej żywioły. Bez naturalnych wrogów stał się największym drapieżnikiem, niemającym sobie równych w okrucieństwie, również w stosunku do braci w gatunku. Zagrożony tylko przez współbraci dożywa swoich dni we względnym dobrobycie i spokoju.
Teoretyczne rozważania co do długości życia człowieka oceniają je na około 115 lat. Tajemnica starzenia się nie została do końca wyjaśniona. Najprawdopodobniej tkwi ona w zaprogramowanej ilości podziałów komórkowych (tzw. liczba Hayflicka). Pod koniec lat 90-tych XX wieku odkryto telomery, będące końcowymi fragmentami chromosomów. Każdy kolejny podział komórki skraca telomery. Tych podziałów prawdopodobnie może być najwyżej pięćdziesiąt. Następnie komórki a wraz z nimi organizm obumiera. Wraz z telomerami, odkryto enzym telomerazę, który „odbudowuje” zużyte telomery, zapewniając komórce, przynajmniej w hodowli „in vitro” nieśmiertelność. Lecz „in vivo” sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana i faustowskie nadzieje związane z telomerami  póki co rozwiewają się. Sprawa starzenia się organizmu jest bardzo skomplikowana. Działają tu zarówno czynniki genetyczne jak i środowiskowe. Te ostatnie wydają się mieć bardzo duże znaczenie. Niehigieniczne zachowania takie jak alkoholizm, nikotynizm, działanie trujących substancji w pokarmach, promieniowanie jonizujące to tylko niektóre z listy zagrożeń. Kumulujące się z biegiem czasu szkodliwe oddziaływania na komórki człowieka owych substancji powodują uszkodzenie materiału genetycznego, jak również bezpośrednie uszkodzenie ich cytoplazmy. Suma tych mikrouszkodzeń powoduje katastrofalne, nieodwracalne skutki. Śmierć to zakończenie procesu samodestrukcji. Głębokość uszkodzenia a nade wszystko ich lokalizacja determinuje jakość życia u jego kresu. Do tego tematu jeszcze wrócimy.
Współczesna medycyna określa jako człowieka starego osobnika, który ukończył 65 lat. Ta cezura czasowa jest oczywiście umowna i prawdopodobnie z biegiem czasu ulegnie przesunięciu, lecz trzeba ustalić jakąś wartość, choćby w celach porozumiewania się w temacie. Truizmem jest stwierdzenie, że każdy starzeje się indywidualnie. Ilość czynników wpływających na ten proces jest tak wielka, że nie sposób go przewidzieć. Może on również zostać zmieniony poprzez jakąś sytuacje nagłą np. uraz w wypadku komunikacyjnym.
Ogólnie można stwierdzić, że w procesie starzenia się człowieka dochodzi do jakby dwóch przeciwstawnych procesów. Po pierwsze ciało ulega powolnej destrukcji, zaś doświadczenie życiowe i umiejętność rozwiązywanie pewnych problemów znacznie zwiększa się. Lecz zadajmy sobie pytanie czy jest tak zawsze. W czasach historycznych jak wspomnieliśmy wiek i mądrość były niemal tożsame. Czy tak jest i dzisiaj? Na pewno nie. Wiedza 85-letniego rolnika z okolic Suwałk jest niczym wobec wiedzy 25-letniego absolwenta uniwersytetu. Tak więc wiedza i wiek wzięły wyraźnie rozwód. Pozostaje do rozpatrzenia tak zwana mądrość życiowa, choć pojęcie to wymyka się jednoznacznej definicji. Mądrość życiowa wspomnianego rolnika może ograniczać się do całkowicie już nieprzydatnych pojęć i przesądów np. o przewadze psiego smalcu nad antybiotykami w leczeniu zapalenia płuc. Z drugiej zaś strony może być on skarbnicą wiedzy historycznej czy socjologicznej. Młody człowiek w ciągu kilku godzin pracy z Internetem dowie się więcej niż jego dziadek w ciągu całego życia. W rzadkich przypadkach zaawansowany wiek, wiedza i mądrość życiowa będąca sumą wielu doświadczeń, występują u jednego człowieka. Nie stanowi to już jednak takiej wartości jak kiedyś i jest to prawda naszych czasów. Pamięć zbiorowa przeszła z mózgów ludzkich na dyski magnetyczne i inne nośniki informacji. Tego cofnąć się nie da.
Można więc stwierdzić, że rola starców jako doradców, arbitrów czy mentorów skończyła się. Kim więc są dzisiejsi staruszkowie?
Po pierwsze jest ich więcej niż 100 lat temu ( w stosunku do ogółu społeczeństwa) a ich liczba nadal rośnie. Postępy medycyny, mimo iż nie ziściły snów średniowiecznych alchemików o wiecznej młodości, zapewniają zdrowsze i dłuższe życie. Operuje się 90-cio i 100-letnich ludzi. Nie zawsze wynik tych zabiegów jest zgodny z oczekiwaniami, ale życie uważane za największą wartość przez większość ludzi, przedłużane jest znacznie. Pozostaje jednak kwestia jego jakości. Starość sama przez się narzuca ograniczenia dla ciała. Wspomniane procesy destrukcji mogą dotyczyć narządów o różnej ważności dla życia człowieka. Jeżeli pojawi się np. niedokrwienie kończyny, które zmusi chirurga do amputacji, to można zastosować protezy czy kule służące do w miarę normalnego poruszania się. Co jednak, gdy destrukcja dotyczy mózgu? Człowiek staje się bezwolny, zdany na łaskę innych często obcych ludzi. Zanieczyszcza się, cierpi z powodu odleżyn itp. Przy często zachowanej świadomości i jasnej ocenie tragizmu sytuacji nie jest w stanie nawet poruszyć powieką. Ból fizyczny jest łatwy do zniesienia dla współczesnej farmakologii i nie stanowi problemu, ból psychiczny jest bardziej dotkliwy. Dochodzimy powoli do najbardziej dramatycznego momentu życia, jakim jest śmierć.
W tradycyjnym modelu rodziny dziadkowie mieszkali z dziećmi i wnukami, teoretycznie ciesząc się ich szacunkiem i miłością. Praktyka wyglądała różnie.
W modelu nowoczesnym, co nie znaczy dobrym, dzieci jak najprędzej opuszczają dom rodzinny, żyjąc na własny rachunek. Rodzice dopóki mogą radzą sobie sami, a gdy nadchodzi okres niedołęstwa czy choroby przenoszą się do domu opieki nad osobami w ich wieku. Nie oznacza on braku miłości do rodziców, lecz odzwierciedla pewne zmiany społeczne. Taki stan rzeczy jest normą w USA i wielu krajach Europy Zachodniej. Niewątpliwie za kilkanaście lat będzie tak również w naszym kraju. Współczesne warunki społeczne uniemożliwiają wręcz prawidłową opiekę nad starszą osobą sprawowaną przez rodzinę. Instytucje do tego powołane wydają się wręcz w pewnych sytuacja wybawieniem. Oczywiście aspekt moralny, zwłaszcza w Polsce będzie jeszcze długo dyskutowany, lecz wydaje się, że nie ma drogi odwrotu.
Los ludzi starych, chorych i niedołężnych zawsze był papierkiem lakmusowym dobrobytu całego społeczeństwa. W naszym kraju jeszcze długo ta właśnie grupa społeczna będzie najlepszym obszarem do oszczędzania zarówno dla poszczególnych rodzin jak i dla gospodarki narodowej. Obiegowa opinia twierdzi, że stary człowiek nie potrzebuje wiele dla siebie. Utwierdza w tym przekonaniu los wielu staruszków dzielących swój wdowi grosz z rodziną . A przecież tak nie powinno być. W krajach bogatych to właśnie starsi ludzie są klientami biur podróży, sklepów, salonów piękności i tym podobnych instytucji. Po latach ciężkiej pracy zbierają jej owoce.
Próba zachowania młodości jest nieobca każdemu. Objawy starzenia się organizmu budzą lęk i powodują smutek. Do walki z nimi  przygotowano wiele sposobów. Aerobik, masaże, kremy przeciwzmarszczkowe, operacje plastyczne to niewyczerpane źródło zarabiania na naiwnych. Walka ze starością przybiera nieraz karykaturalne formy. Gwiazdy filmowe po kilkunastu operacjach plastycznych nadal udają młode dziewczyny, budząc jedynie niesmak i politowanie. Lecz to i tak nic w porównaniu z działaniami w przeszłości, gdzie nie wahano poświęcić życia innego człowieka dla zapewnienia sobie „wiecznej młodości” .  Jest tu tylko jedna rada zawarta w słynnej „Dezyderacie”: „ Przyjmuj spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości”.
Człowiek współczesny patrzy na świat poprzez pryzmat kultury, religii, nakazów i zakazów. Tymczasem świat ma podłoże biologiczne, o czym wydajemy się zapominać. Rola jednostki jest dość jasno zdefiniowana poprzez zawartość jej puli genowej. Cel jest właściwie jeden. Przekazać życie, a właściwie swoje geny do następnego pokolenia. Cały świat wokół nas realizuje to zadanie, a i my podlegamy czasem nieświadomi nakazom natury. Rolą rodziców jest spłodzenie i wychowanie swego potomstwa aż do momentu uzyskanie przez nie samodzielności i możliwości posiadania swoich dzieci. Tu rola rodziców się kończy. Geny zostają przekazane dalej z wraz z nimi cząstka nas samych. Oczywiście, że w świecie zwierząt czy roślin wszystko wygląda prosto. Natury nie interesuje los starych zwierząt (jak również ludzi!). Tu nie ma moralności, litości czy grzechu zaniedbania. Natura jest indyferentna. Po porostu jest.
Czy nam się to podoba czy nie (a wielu się nie podoba), jesteśmy częścią tejże natury. I nam nieobce są egoistyczne postawy wobec siebie i bliźnich. Na naszych oczach starzeją się rodzice, dziadkowie i znajomi. Lecz bardziej przejmujemy się chorobą dziecka niż dziadka. To, że dziadkowie chorują i umierają jest jakby normalne. Taki, bowiem jest program genetyczny naszego organizmu. Śmierć jest wpisana w życie, podobnie jak choroba czy stres. Może ją przyspieszyć jakiś uraz, katastrofa czy niespodziewana choroba,. Większość jednak ludzi umiera „zgodnie z planem”. Nieśmiertelność jest i na pewno będzie niemożliwa co najmniej w dwu aspektach. Po pierwsze jak wspomniano istnieją ograniczenia natury biologicznej, które nie wchodząc w szczegóły omówione częściowo powyżej w końcu powodują śmierć. Istnieje jednak i inny rodzaj śmierci-śmierć społeczna. Życie trwa tu i teraz. Ludzie, którzy tracą swoich bliskich i swoich przyjaciół tracą wreszcie swój świat, a ten wokół staje się niezrozumiały i okrutny. Być może tu bardziej niż w biologii tkwi zagadka śmierci i nieśmiertelności.
Pozostaje jednak do przekroczenia granica życia. O ile samo zjawisko śmierci jest sprawiedliwe, gdyż dotyczy wszystkich, tak rodzaj i czas śmierci napawa przerażeniem. Niewielu istot ludzkich umiera jak to się popularnie określa „ze starości”. Dla większości przejście na „tamta stronę” jest mniej komfortowe. Przysłowie ludowe powiada, że „starość nie udała się Panu Bogu”. Trudno zaprzeczyć tej tezie. Wzmiankowane wyżej zmiany organizmu postępujące z wiekiem powodują ograniczenie wielu funkcji i wyraźne obniżenie jakości życia. Filozofowie, etycy, lekarze, socjologowie i inni znawcy problemu nie potrafią dać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o sens i godność starości i końca życia. Stanowisko Kościoła Katolickiego jest jednoznaczne: Tylko Bóg może decydować o czasie i rodzaju śmierci. Poglądy innych religii wykazują w tej kwestii niespotykaną w innych problemach zgodność. A przecież u podstawy tego problemu leży główne prawo ewolucji głoszące, że osobnik po wypełnieniu swej misji przekazana życia do następnego pokolenia jest już niepotrzebny. Co więcej jego utrzymywanie jest ewolucyjnie nieopłacalne. Ta okrutna z punktu widzenia moralności ludzkiej prawda jest podstawą zrozumienia procesów starzenia się i śmierci. Podkreślmy jeszcze raz moralność nie ma nic wspólnego z biologią. Zupełnie nic. Czy jednak obserwując zachowania niektórych ludzi w stosunku do swoich rodziców i dziadków nie rodzą się wątpliwości, co do ponoć najwyższego stopnia rozwoju człowieka?
Jakość życia ludzi starych zmienia się. Zazwyczaj znacznie pogarsza się. Starzy ludzie niekiedy czują się ciężarem dla innych, co bywa nawet powodem samobójstw. Wielu z nich niestety nie zdaje sobie sprawy z otaczającej rzeczywistości cierpiąc na różnego rodzaju zespoły otępienne. Jakość opieki nad nimi zależy niestety zazwyczaj od posiadanych zasobów finansowych.
Jacy więc są staruszkowie? Czy przypominają babcię w bujanym fotelu, robiąca na drutach i otoczoną wnukami, czy raczej kloszarda grzebiącego w śmietnikach? Prawda leży pośrodku i zależy od zamożności społeczeństwa, ale również od jego zasad moralnych. Problem ten jak wspomnieliśmy będzie się nasilał, a w końcu dosięgnie każdego z nas. Fundusze emerytalne w swych reklamach pokazują dostatnia starość w pełni zdrowia i energii. Jednak nie wszystko zależy od pieniędzy, bo godne życie można wieść nawet na średnim poziomie. A i tak los jaki wyciągnęliśmy na loterii genowej zwanej życiem może zadecydować zupełnie inaczej niż pragniemy i uczynić naszą starość piekłem.
Nie wiedział o tym brat Mendel, gdy podlewał w przyklasztornym ogródku kolorowe kwiaty, które po wyprodukowaniu nasion kwiatów w nieco innych, lecz przewidywalnych kolorach więdły i umierały by trwać w przyszłych pokoleniach łąk na Morawach.
A na koniec tego nieco przydługawego może tekstu jeszcze jeden cytat z Ewangelii Janowej: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś.
Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje,
a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21, 18).



piątek, 21 czerwca 2013

GDY ROZUM ŚPI….


Gdy rozejrzymy się wokół okazuje się, że bez nauki i jej osiągnięć właściwie nie da się żyć. Podobnie, jak ze słynnym zdrowiem z fraszki Kochanowskiego, dostrzegamy to, gdy natura, a częściej niestety drugi człowiek, odbiera nam wytwory naszej cywilizacji. Czy potrafimy żyć bez komórek, Internetu, GPS ? Oczywiście, że tak. Ale już awaria prądu stwarza zagrożenie dla życia wielu ludzi. Czy zrezygnujemy z antybiotyku w czasie infekcji bakteryjnej? Czy poddamy się zabiegowi z zastosowaniem najnowszej aparatury, ratującemu potencjalnie życie? Czy zabezpieczymy się przed chorobą stosując profilaktykę i szczepienia? Odpowiedz wydaje się oczywista. Jasne, że tak! A jednak…

W ostatnich latach stało się w pewnych środowiskach modne kontestowanie osiągnięć nauki i przedstawianie ich jako szkodliwych dla człowieka. Całkowicie zgadzam się z tym, że to właśnie my odpowiadamy za degradację środowiska (w imię „czynienia sobie ziemi poddanej”), eksploatowanie bez opamiętania i zważania na skutki środowiskowe złóż (np. wyciek ropy w Zatoce Meksykańskiej) oraz globalne ocieplenie, co by na ten temat nie mieli do powiedzenia zwolennicy innych teorii. Jednak pewne zjawiska zaczynają budzić mój niepokój. Oczywiście pomijam grupy ludzi, którzy przykładowo wierzą, że człowiek został stworzony 6000 lat temu a więc około 10.000 lat po udomowieniu przez niego psa. Jak zapewne PT Czytelnicy zauważyli istnieje tu niejaka sprzeczność, którą wyznawcy owych teorii tłumaczą błędami w datowaniu artefaktów archeologicznych, lub jakoby innym „czasem” dla Stwórcy. Jakiekolwiek argumenty choćby najmądrzejsze i sprawdzalne spływają po nich jak niegdyś woda po „włoskich ortalionach”. No, ale każdy może wierzyć w co chce, w końcu księża egzorcyści nadal ścigają demony i wypędzają złego z psychicznie chorych ludzi, a nauczyciele wołają księdza gdy uczeń „dziwnie” zachowuje się. U nas w Polsce, w roku 2012 gdyby ktokolwiek maił wątpliwości. Summa summarum nie szkodzi to nikomu, jak przykładowo wiara w zbawczą moc posiadanego w domu kanarka. Pomijam przypadek „zaegzorcyzmowania” na śmierć młodej Niemki z lat 70-tych.

Pojawiły się jednak znacznie groźniejsze zjawiska. Coraz szersze kręgi zatacza moda na nie szczepienie dzieci. Nie tak dawno dziwiła nas odmowa szczepień przeciw polio w Afryce ( co uniemożliwia wyeliminowanie tej choroby), gdyż szamani twierdzili, że zabiera ona chłopcom potencję. Niespodziewanie szamanów wsparli „zachodni” medycy. Otóż w 1998 dr Andrew Wakefield opublikował w „The Lancet” pracę, która wskazywała na związek szczepionki MMR a autyzmem. Jakkolwiek artykuł (ciekawe jak przeszedł przez sito recenzentów tak szacownego pisma) został poddany totalnej i słusznej krytyce, wywołał panikę. Odmowa szczepień zaczęła dotyczyć coraz większej liczby dzieci. Pojawiły się zgony z powodu dawno niewidzianych chorób, jak np. odra. Być może cała afera byłaby niegodna wspomnienia, bo w końcu w wolnym świecie każdy może się leczyć, szczepić, wierzyć w diabła i egzorcyzmować lub nie. Jednak w Polsce obowiązuje kalendarz szczepień to raz, a dwa, istnieje coś takiego jak odporność populacyjna, którą ja osobiście traktuje jak dobro wspólne. Nie mogę się zgodzić, aby ktoś z mojej rodziny był narażony na chorobę poprzez widzimisię jakiegoś indywiduum, podobnie jak reaguję złością na rozbitą szybę we wiacie przystanku tramwajowego czy idiotyczne malunki na odnowionych kamienicach.

Następnym przykładem, wynikającym bezpośrednio z wyżej wymienionych teorii są próby zakażania dzieci chorobami miast szczepienia. Tzw. „ospa party” odbywają się, gdy jedno z dzieci z grona przyjaciół czy rodziny zachoruje. Inne celowo bawią się z nim, aby się zarazić. Podobno są już pierwsze ofiary powikłań ospy wietrznej nabytej w ten sposób.

Nie wiem jak skomentować zachowania cywilizowanych ludzi, którzy odrzucają zdobycze cywilizacji, skądinąd dobre i sprawdzone przez pokolenia. Potrafię zrozumieć obawy ludzi przed czymś nowym, niesprawdzonym. Lecz o ile mi wiadomo owa moda wynika z podobnych przesłanek jak wspomniane już egzorcyzmy. Pojęcie wolności jednostki nie jest stuprocentowe. Czy chcemy czy nie żyjemy w środowisku innych ludzi i zwierząt. Zawracanie Wisły kijem jest niemożliwe. Lepiej po prostu nie wrzucać do niej śmieci i oszczędzać wodę. Nie uciekniemy od GMO, szczepień i energetyki jednocześnie preferując modele rodziny 2 + 3 i podobne. Ziemia ma ograniczoną powierzchnię i wytrzymałość na naszą ekspansję w imię człowieka – pana, któremu różni bogowie kazali (oczywiście nie bezpośrednio, lecz egzegezę tzw. świętych ksiąg i ludzi, którzy ogłosili się prorokami czy kapłanami) korzystać z niej i jej pozostałych mieszkańców. Nie wiem jak inni Czytelnicy, lecz ja nie życzę sobie, aby ktoś narażał mnie lub moją rodzinę na choroby czy głód bo tak mu się wydaje lub tak nakazuje mu bóstwo, które czci. Więcej normalności opartej na rozumie. To pomaga. Naprawdę.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

APTEKA "RADZIECKA"


W moim rodzinnym Toruniu przy ulicy Szerokiej znajduje się Apteka „Radziecka”. Jako dziecko mijałem ją dziesiątki, jeśli nie setki razy bywając z rodzicami jak to się wówczas mówiło „w mieście”. Również już jako student nie miałem wątpliwości, że nazwa pochodzi od Kraju Rad, a nawet (słowo daję!), że sprzedawane są tam leki produkowane właśnie w ZSRR. O tym jak srodze się myliłem dowiedziałem się przypadkowo od znanego bydgoskiego historyka , niestety już nieżyjącego, pana Rajmunda Kuczmy. Przeglądając u niego w domu przedwojenną książkę telefoniczną Torunia (szukałem telefonu mojego dziadka), zauważyłem ze zdumieniem numer Apteki „Radzieckiej” . Zapytałem jak to możliwe, że w sanacyjnej Polsce tak hołubiono kraj rządzony przez Stalina. Pan Rajmund jak pamiętam spojrzał na mnie z uśmiechem  i wyjaśnił mi, że nazwa pochodzi od Rady Miejskiej (fundatora owej historycznej apteki), a nie ZSRR.  Przyznam, było mi wstyd.

Mam cały czas wrażenie, że wielu ludzi wokół mnie zachowuje się tak jak ja w młodości przechodząc obok owej apteki.

Dotyczy to przekonań, które są nam wpajane od urodzenia. Ten swoisty imprinting pozostaje czasami na całe życie, a co więcej nawet udana próba zmiany podglądów w owej materii niesie ze sobą pewien smutek, czy swoisty wyrzut sumienia, że porzuciliśmy coś co było podstawą mitologii naszego dzieciństwa.  Pomijam nierzadki fakt ostracyzmu środowiska rodzinno-przyjacielsko-swojskiego. Wielu z nas dla swoistego "spokoju" i "bezpieczeństwa " tkwi w pewnych rytuałach, przekonaniach czy wierzeniach, choć gdzieś w głębi świadomości (czy duszy?) kiełkuje zwątpienie czy wręcz odrzucenie. Cena prawdy bywa wysoka. Ci oportuniści jednak chociaż myślą. Widzą, że coś jest nie tak - ale rozumie pan - co powiedzą sąsiedzi, koledzy z pracy czy teściowie, którzy kupili nam Nissana.

Magna pars hominum (także homo sapiens?) nie zadaje sobie nawet trudu sprawdzenia czy głębszego zastanowienia się nad podstawami swego światopoglądu. Bo właściwie po co.  Prawdę powiedziawszy co zmieniłoby w moim życiu, gdybym do teraz uważał, że apteka radziecka pochodzi z ZSRR. No może dziś zastanowiłbym się jak w tak pogardzającym  Rosjanami kraju przetrwał taki byt. Można osiągnąć wiele, nie potrafiąc wysłowić się we własnym języku. Znam ludzi z tytułami mówiących "proszę panią". czekającymi "za czymś", "włanczam " o takich niuansach jak "w każdym bądź razie" nie wspominając.

Czemu tak jest? Otóż po pierwsze ze względów już omówionych, a po drugie bo po prostu "tak jest". Ponoć Ludwig Wittegenstein dziwił się kiedyś jak to możliwe, że dopiero Kopernik odkrył, iż to Ziemia krąży wokół Słońca. Ktoś powiedział wtedy: "Panie Profesorze , bo to tak wygląda jakby Słońce się poruszało". "Tak" - odrzekł filozof -  "A jak wyglądałoby na odwrót?".  No właśnie Apteka Radziecka nie zawsze jest sowiecka, choć zupełnie na to wygląda…    
PS
Teks zawiera lokowanie produktu.    

poniedziałek, 10 czerwca 2013

DWA TEKSTY O LUDZICH I ZWIERZĘTACH

To pierwszy tekst, gdzie w pewnym sensie objawiam swój światopogląd. Napisałem go kilka lat temu na krótko przed śmiercią prof. Zbigniewa Religii.


Jakoś tak dzień po dniu wpadły mi w ręce dwa teksty. Dwa teksty o umieraniu. Jednym z nich był wywiad z prof. Zbigniewem Religą w „Dzienniku”. Drugim krótki felieton Magdaleny  Środy. Ten drugi dotyczył umierania zwierząt.

Człowiek na podstawie tzw. „świętych ksiąg” uznał się panem świata. W każdej bowiem księdze, a trzeba przyznać że ich drogi na ziemski padół były niekiedy bardzo pokrętne, znajduje się zapis, że to właśnie człowiek, jest najważniejszy. Różnymi sposobami ma osiągnąć po śmierci coś, co zwykłym bydlątkom nie będzie dane. Poznał bowiem księgę i ma realizować jej nakazy. Jednym z problemów jest mnogość owych ksiąg. Tak po prawdzie zebrała by się spora biblioteczka. Drugim problemem i ten jest już naprawdę poważny jest fakt, że wyznawcy poszczególnych ksiąg (wbrew temu co one nakazują) nie pałają do siebie miłością. Niestety, zaryzykuję stwierdzenie , że było i jest wręcz przeciwnie. Część ksiąg nie dotarła do naszych czasów, gdyż gorliwi wyznawcy innych zdążyli je spalić, a  wyznawców wymordować. W ten sposób zginęły całe kultury. Było to dawno, jakieś 500 lat temu. Więc pewnie nie ma o czym mówić. Ba, nawet przeproszono potomków tych  nielicznych , którzy ocaleli. Wybaczcie, że was wymordowaliśmy. Może to i przykre ale macie za to piękne katedry i w ogóle cywilizację białego człowieka. Jednak okazuje się, że ludzie dalej giną za księgi. Wystarczy w Polsce wsiąść do samolotu i za cztery godziny i lądujemy w kraju, skądinąd cywilizowanym, gdzie za posiadanie księgi czczonej w Polsce można stracić głowę. Oczywiście w tamtym kraju jest jak najbardziej tamtejsza księga, która uczy jak żyć, kiedy jeść i pić a kiedy nie i tak dalej.  Tę księgę można w Polsce posiadać bez obawy o utratę życia. To pociesza.

Większość ksiąg nakazuje rozmnażać się i czynić sobie ziemię poddaną. Człowiek ochoczo spełnia to zadanie. Inne, niekoniecznie. Zwłaszcza te o kradzieży, uczciwości, wierności i takie tam inne. Czerpać z zasobów ot co. A czemu? A bo tak jest napisane w księdze. Księga się nie może mylić. Na podstawie ksiąg ustalono też, że niektórzy ludzie są nieomylni. Nawet jeśli zwołują krucjatę przeciw innym by ich mordować i palić ich domy. 

Więc jakie znaczenie mają zwierzęta? Odpowiedź jest prosta i zawarta w każdej księdze, choć księgi w innych bardziej subtelnych kwestiach różnią się znacznie. Zwierzęta maja służyć człowiekowi. Są przedmiotami. Wyrazem pogardy człowieka do zwierząt, a jednocześnie  podkreśleniem wybitnej roli tego, który ma w zależności od księgi dostąpić zbawienia, reinkarnacji czy podobnych rozwiązań pośmiertnych jest język. Może to dziwne ale w Europie są to języki polski i „wschodnie”. Tu zwierzę „zdycha” a człowiek „umiera” . W innych językach śmierć dotyka wszystkie gatunki jednako. Czy więc coś co „zdycha” może być szanowane? 

O tym właśnie pisze p. Środa. Również J.M. Coetzee laureat literackiej Nagrody Nobla wiele miejsca poświęca stosunkowi człowieka do zwierząt. Cóż bowiem innego jak stosunek do słabszych czy mniej od nas rozwiniętych jest miarą człowieczeństwa? W ostatnim numerze „Wiadomości Akademickich” zacytowano zdanie Alberta Schweitzera, że „człowiek nie staje się chrześcijaninem wchodząc do kościoła , tak jak nie staje się samochodem wchodząc do garażu”. Wielu naszych rodaków chodzi do kościoła a jednocześnie trzyma psa przy budzie na stalowej lince przez całe jego życie, a ich krowy stoją w metrowej grubości warstwie obornika. Aż zdechną.  Jeśli ktoś myśli, że owo haniebne postępowanie jest charakterystyczne dla ludzi niewykształconych i prostych może się pomylić. Kiedy byłem na drugim roku studiów na fizjologii wykonywano doświadczenia mające zobrazować działanie oksytocyny na mięsień macicy. Przedmiotem doświadczenia była samica królika. Jako że mieliśmy zajęcia wieczorem zastaliśmy owo biedne zwierzę z rozprutym brzuchem po kilkunastu godzinach męczarni. Oksytocyna istotnie skurczyła jej macicę, co pilni studenci zauważyli na  kimografie. Zapytałem asystenta czy nie można by było (a istniały już takie możliwości) nagrać raz owego doświadczenia na wideo i pokazywać następnym grupom. Asystent i część kolegów popatrzyła na mnie jak na kretyna. Cierpienie zwierząt jest dla większości co najmniej obojętne. Jego po prostu nie ma. Przedmiot nie może cierpieć.  Ludzie zajmujący się nimi, pomagający im są traktowani w najlepszym przypadku jako „nieszkodliwi wariaci” . Ekolodzy pragnący zachować rzadkie obszary przyrody lub gatunki zwierząt naszywani są „ekoterrorystami” . Cierpienie zastrzeżone jest dla człowieka jako wstęp do zbawienia.

            Śmierć człowieka prawdopodobnie już od zarania dziejów budziła lęk. Niezrozumiały koniec życia i niepewność co do losu zmarłego być może stały się zaczątkiem religii.  Wyobrażenia zaświatów są  zasadniczo zbliżone. Ludzie, którzy za życia wierzyli w boga (bogów) oraz przestrzegali zasad podanych w księgach będą żyli wiecznie. W niektórych krajach aby z całą pewnością udać się w zaświaty próbowano zachować ciało, przy okazji budując rękoma i za cenę śmierci innych gigantyczne grobowce. Niestety nie ma pewnych danych czy ich „mieszkańcom” udało się dotrzeć tam gdzie chcieli. Wielu z nich bowiem wyrzucono z grobowców i pozbawiono całego zgromadzonego tam dobytku, który syci teraz oczy turystów oglądających go w muzeach i  wydających miliony dolarów dla zaspokojenia przyziemnych potrzeb potomków owych mumii.  Pozostali mieszkańcy ziemskiego padołu zaopatrywali się na życie wieczne znacznie gorzej. W najlepszym wypadku mieli grób we wiadomym miejscu. Wielu z nich wrzucono  do wspólnych, bezimiennych mogił, porzucono na żer drapieżnikom lub spalono w piecach krematoriów. Często działo się tak, aby zwyciężyła inna, niż dotychczas obecna na tym terenie koncepcja życia wiecznego. Piramidy jako żywo są dziś obiektem badawczo-muzealnym, a cmentarze (choćby znane mi niemiecki w Bydgoszczy czy żydowski w Toruniu) parkami, gdzie słychać szczebiot bawiących się dzieci. Sit transit gloria mundi.

Tymczasem prof. Religa z całym spokojem stwierdza, że wie iż stoi nad grobem. Nie wierzy w przyszłe życie. Na pytanie dziennikarki co będzie po śmierci odpowiada: „nic” .  Ja też tak myślę. Nie było mnie przed urodzeniem i nie będzie po śmierci. Tak jak nigdy nie było mnie i pewnie nie będzie powiedzmy w miejscowości Perth w Australii. Tam moja śmierć przejdzie niezauważona, tak jak ja dziś nie zauważyłem śmierci kilku obywateli tego miasta. A ponoć „nikt nie jest samotną wyspą” .  

Religa mówi, że im dłużej jest lekarzem tym więcej staje się ateistą. Jakże bliskie mi to słowa. Jak miłosierny i wszechdobry jednocześnie Bóg mógł stworzyć taki świat. Jak 16- letniemu chłopakowi powiedzieć że umrze. Wytłumaczyć, że jego śmierć jest częścią boskiego planu, nam maluczkim niedostępnego, poza naszym rozumowaniem. Jak powiedzieć mu że to że się dusi polepszy świat, bowiem może ofiarować swoje cierpienia za grzechy innych na przykład kolegów , którzy po raz pierwszy pocałowali dziewczyny, gdy on leżał w szpitalu od roku. Ja nie wiem. Nie wiem jak wytłumaczyć ten świat. To znaczy wiem, że nie wolno się oszukiwać i budować legend tak różnych a jednocześnie tak podobnych w swej naiwności. Wielu to jednak pomaga. Może tak jest i lepiej. Nie mnie sądzić. A moja śmierć? Przypomina mi się wtedy wiersz L. Borgesa „Testament”:

Nie będzie w nocy gwiazd.

Nie będzie nocy.

Umrę, a wraz ze mną nie do zniesienia wszechświat.

Zetrę piramidy, medale, kontynenty i twarze.

Zetrę nawarstwienia przeszłości.

Historię obrócę w proch.

Proch w proch.

Widzę ostatnią chwilę.

Słyszę ostatniego ptaka.

Nikomu zostawiam nic.
      


niedziela, 9 czerwca 2013

PRAWDZIWY KONIEC WIEKU

Tekst jaki napisałem 12 lat temu. Jakoś dalej aktualny


Historia vitae magistra est

                             

Choć większość jest przekonana, że nowe tysiąclecie już nadeszło rok temu, to okazuje się, że  jako zwykle nie ma racji. Rację natomiast mają elity, które wiedziały, że nie warto inwestować w kreacje w roku 1999, a trzeba te dwanaście miesięcy poczekać. Dzięki tak długim obchodom mam okazję napisać tekst, który zamierzam poświęcić refleksjom na temat osiągnięć i klęsk wieku XX.

Przełom tamtych wieków zastał naukę światową niczym skoczka wzwyż na rozbiegu. Poprzeczka ustawiona na nowy rekord, a kondycja doskonała. Fizyka nie ma już tajemnic, ziarno ewolucji kiełkuje na coraz żyźniejszej glebie, parowce tną Atlantyk, telegraf przekazuje wiadomości z zawrotną szybkością, a choroby zakaźne będą na pewno niegroźne dzięki panu Pasteurowi. Pan Erlich ponoć już pracuje nad lekiem na, Państwo wybaczą, syfilis. Uczestnicy balów noworocznych zadowoleni więc oddają w szatniach szapoklaki i futra, pijąc powitalnego szampana i tylko jakiś Planck i niejaki Einstein szukają dziury w całym. Jak się okaże znajdą i to niemałą.

Epoka fin de siecle nie przewidywała wszystkiego co przyniesie wiek XX. Z całą jednak pewnością można stwierdzić, że pierwsze dwadzieścia lat, a w tym I Wojna Światowa, to następstwo polityki XIX-wiecznej. Świat ówczesny jest niczym „Titanic” płynący ku nieuchronnemu, lecz pasażerowie światowej  trzeciej klasy też chcą znaleźć miejsce w szalupie ratunkowej. W Rosji udaje im się nawet utopić większość posiadaczy droższych biletów. Szaleństwo wojny owocuje powstaniem ruchów pacyfistycznych i Ligi Narodów, które nie zdołają zapobiec jeszcze większej tragedii.

Tymczasem rozwija się dalej nauka, a wraz z nią medycyna. Wojna sprzyja podejmowaniu śmiałych, nowatorskich pomysłów, które w czasach pokoju musiałyby długo czekać na realizację. Dotyczy to zwłaszcza chirurgii i innych dziedzin  zabiegowych, które właśnie wówczas zaczynają się usamodzielniać. Opracowany prze Carella szew naczyniowy ratuje tysiące kończyn przed amputacją. Diagnostyka rentgenowska dociera na fronty, dzięki pierwszym ruchomym aparatom. Zasady aseptyki i antyseptyki zdają egzamin w ogniu walk. Szczepienia stają się powszechniejsze, a świat dowiaduje się o istnieniu witamin, enzymów, hormonów i prądów emitowanych przez serce i mózg.

Gdy przez pola Europy przetaczają się wrogie armie Albert Einstein dochodzi do wniosku, że fizyka newtonowska nie opisuje w całości zjawisk zachodzących we Wszechświecie. Nic nie jest stałe, wszystko jest względne. Może być falą lub cząstką. Na poziomie cząstek rządzą inne prawa opisane przez Maxa Plancka.  Materia związana jest z energią poprzez najsłynniejszy w fizyce wzór. Lecz czy umierający pod Verdun żołnierz patrząc ostatni raz na niebo wiedział, że patrzy na światło gwiazd sprzed miliardów lat?

Świat nie przejmuje się jednak teorią względności. Tu na  Ziemi czas biegnie normalnie, od narodzin do śmierci. Powojenny kryzys ogarnia USA i Europę doprowadzając wielu do skrajnej nędzy, a w Rosji radzieckiej nawet kanibalizmu.

Rozwój fizyki, chemii, fizjologii jest olbrzymi. Pawłow dzwoni psom, nie przewidując, że za kilkanaście lat ktoś zastąpi je ludźmi. Freud wyjaśnia niepokoje ludzkości. Lecz czy do końca? Rodzą się demony, choć rozum wydaje się czuwać. Stalin buduje utopijne państwo powszechnej szczęśliwości, Hitler roi o potędze Germanów. W laboratoriach Fleminga grzybek niszczy bakterie, a psy po pancreatectomii chorują na cukrzycę.

Ktoś wybija szybę w żydowskim sklepie, gdy Heinsenberg i  Schroedinger zgłębiają budowę atomu. Sulfonamidy wkraczają do Klinik a Fuhrer do Austrii. Nowa wojna przynosi zniszczenia o jakich nie śniło się nawet weteranom poprzedniej. Obozy koncentracyjne ukazują nieznaną dotąd prawdę o człowieku jako najpodlejszej a zarazem najwznioślejszej istocie na Ziemi. Stają się również miejscem doświadczeń medycznych, z których zwycięzcy korzystali przez długie lata. Mikrobiologia amerykańska wiele ma do zawdzięczenia japońskim „kolegom” eksperymentującym na alianckich jeńcach. Po tej wojnie nie ma już nic świętego, granice norm moralnych, zatarły się, choć pozostaje sprawą dyskusji czy tylko traumatyczne wydarzenia wojenne przyczyniły się do zmiany. Ta wojna znów przyspieszyła rozwój naukowy. Reaktor i bomba atomowa, radar, wprowadzenie antybiotyków, samoloty odrzutowe i rakiety to tylko niektóre z długiej listy. Paradoks polega na tym, że Armstrong nie stąpałby  po Księżycu w roku 1969, gdyby w 1944 w Londynie nie ginęli ludzie. Cóż  Werner von Braun konstruował różne rakiety... .

Jeden z naukowców amerykańskich zapytany o największe odkrycie XX wieku odrzekł bez wahania: tranzystor. Bez niego nie byłoby lotów kosmicznych, komputerów, telefonów komórkowych i wielu, wielu innych rzeczy.

Rozwój medycyny w drugiej połowie XX wieku przypomina rozpędzający się samochód. Nie sposób zauważyć wszystkich szczegółów gdy nas mija. Nowe techniki diagnostyczne, przeszczepy, chirurgia małoinwazyjna to sztandarowe osiągnięcia nauk klinicznych. O badaniach podstawowych  nie sposób wspominać, bo ich pobieżne omówienie zajęłoby całą objętość numeru. DNA, biochemia, receptory, inżynieria genetyczna czy klonowanie to hasła-tytuły pierwszych stron gazet.

Osiągnięcia nauki XX wieku budzą zachwyt i grozę. Możliwości przedłużenia życia istot dotkniętych  nieuleczalnymi chorobami czy po ciężkich urazach, zrodziły pytania o jego granice. Nie ma i długo nie będzie jednoznacznych i czystych moralnie odpowiedzi. Nauka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ta dyskusja przeniesie się na wiek XXI, o czym już pisałem.  

Rozwój nauki nie idzie również  w parze z rozwojem społecznym. Ksenofobia, rasizm, szowinizm i fundamentalizm religijny towarzyszą wojnom, które trwają bez przerwy. Od 8 maja 1945, żaden dzień nie był dniem pokoju. Oglądamy te wojny w telewizji przegryzając kolacje, podziwiając celność z jaką bomba wpada do budynku przez np. komin. Jak mawiał poeta: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”. Ale ta wieś to również Sarajewo, Grozny czy Jerozolima. A i my mamy stereotyp „Prawdziwego Polaka”, jakże chętnie propagowany w niektórych środowiskach. Demony nie śpią nawet nad leniwą Wisłą.

Upadek komunizmu udowodnił, że nie można zbudować szczęśliwości dając wszystkim to samo. Człowiek dąży podświadomie do bycia różnym, w jego pojęciu lepszym.

Wiek XX mimo bagażu uprzedniego stulecia pogłębił jeszcze nierówności, do których dołączyły plagi nowych chorób, choć wydawało się, że epokę epidemii mamy za sobą. Malaria, AIDS zbierają i zbierać będą swe żniwo. Nikt nie zapewnił miliardom nędzarzy z Afryki i Azji opieki zdrowotnej i edukacji. Oni przeżywają swój czas nie widząc ani lekarza ani nauczyciela. I na nic wysiłki setek tysięcy wolontariuszy, fundamentaliści religijni czy skrajni nacjonaliści kształtują ich tak, jak chcą. Dzieci zabijają i są zabijane w imię Allacha, Boga czy diabła.

Taki był wiek XX. Czas tworzenia i obłędnego niszczenia. Całe narody dały się ponieść ku zagładzie i moralnemu dnu. Ale widać było to możliwe i w człowieku drzemią pokłady zła. Gdzieś jednak działali tacy ludzie jak Albert Schweitzer czy  Einstein. Ale to nie oni podtrzymali świat. Zrobili to wszyscy ci, którzy w swym codziennym cichym działaniu ratowali coś co nazywa się człowieczeństwem. Nie przed kamerami telewizji ale w zaciszu własnych domów i środowisk. Tam bowiem był prawdziwy świat XX wieku, który wyznawał ową talmudyczną prawdę: „Kto uratował jedno życie, cały świat ocalił”. Dzięki nim możemy bawić się w Sylwestra, ufając ,że „ludzi dobrej woli jest więcej”.  

poniedziałek, 3 czerwca 2013

PACJENCI CZYLI JAK ŻYWI UCZĄ ŻYWYCH


Moja droga do szkoły podstawowej przebiegała obok szpitala. Był to szpital przy ul. Batorego w Toruniu. Powinienem jeszcze o nim, a zwłaszcza oddziale chirurgicznym napisać, gdyż ma on dla mnie duże sentymentalne i nie tylko takie znaczenie. Podjazd dla karetek przecinał chodnik. Dziś jest tam już zupełnie inaczej a nawet Izba Przyjęć zmieniła swoje położenie. Jednak wtedy, na przełomie lat 60- i 70-tych ubiegłego wieku od czasu do czasu „Warszawy – kombi” z niebieskim światełkiem na dachu  wjeżdżały na sygnale na ów podjazd przecinając mi drogę. Zawsze budziło to moje emocje. Zatrzymywałem się, by zobaczyć, kogo Pogotowie przywiozło do szpitala. Sanitariusz i kierowca wynosili nosze ( kto wówczas widział nosze na kółkach?), na których leżeli pacjenci. Czasami zakrwawieni, pewnie z wypadku, czasami coś krzyczeli, płakali, a niekiedy leżeli bez ruchu. Nie wiem czy już wtedy wiedziałem, że chcę być lekarzem, ale było coś (pewnie zwykła ciekawość), co kazało mi zatrzymać się nawet za cenę spóźnienia do szkoły. Wiedziałem, że tam za szklanymi drzwiami Izby Przyjęć dzieją się ciekawe rzeczy. Pewnym dowodem tego, że tak jest były opowieści mojej mamy, która w owym szpitalu pracowała w laboratorium. Od czasu do czasu opowiadała o jakiś operacjach, kiedy to trzeba było błyskawicznie robić badania, o rannych w wypadkach i chirurgach, którzy ich operowali. Zapamiętałem też opowieść o sąsiedzie, któremu w szpitalu usunięto, o zgrozo, ponad metr jelita.

Minęło kilkanaście lat, pod Izbę Przyjęć zaczęły podjeżdżać Fiaty 125p, a ja już rzadziej przechodziłem tą drogą. Liceum a potem studia. Wróciłem tu w okresie stanu wojennego na przymusowe praktyki „wakacyjne”. Rzecz jasna na chirurgię. I oto byłem za szklanymi drzwiami. Nareszcie widziałem co się dzieje z owymi pacjentami z noszy. Czasami sam coś przy nich robiłem. Pierwszy nacięty ropień. Pierwsze wkłucie w żyłę i wreszcie pierwszy „samodzielny” wyrostek. Jaką to sprawiało radość!  Może dlatego dziś czasami chętniej asystuje młodszym kolegom niż „pcham” się do operacji wyrostka czy nawet czegoś poważniejszego na dyżurze.

Podręczniki, które czytałem pełne były opisów chorób, zdjęć ilustrujących owe patologie. Niezwykle rzadkie zespoły, których pewnie nigdy nie zobaczę wręcz straszyły, opisami objawów czy ikonografią. Drobna zmiana kilku nukleotydów zamieniała czyjeś życie na ziemi w piekło.

W dalszych latach nauki często napotykałem na opisy odsetka powikłań po danej operacji czy śmiertelności jakiejś choroby. Rozdziały o nowotworach kończyły się lapidarnymi zdaniami o rokowaniu. W przypadku 20% przeżyć oznaczało to 80% zgonów. Sam nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę, że czytam o ludzkich tragediach, choć sam wielokrotnie informowałem rodziny chorych o rychłej śmierci ich bliskich. Nie wiem czy zrozumie to ktoś, kto nie widział ludzi błagających życie i o śmierć.

Medycyna i jej rozwój opiera się na cierpieniu. O wielu ofiarach nawet nie wiemy. Ile wykonano wiwisekcji, eksperymentów opartych jednanie na przypuszczeniach, ile błędnych hipotez zweryfikowała śmierć?

W dawnych prosektoriach umieszczano napis: „Tutaj umarli uczą żywych” . Ale też i żywi uczyli i nadal uczą żywych. Któż z nawet najbardziej dziś utytułowanych profesorów po raz pierwszy nieudolnie pod okiem pielęgniarki (jeszcze w czepku) wkłuwał się do żyły. Iluż z nas asystując do operacji z mądrą miną jako stażysta lub student, nie miało pojęcia, co tak naprawdę się tam dzieje. Tak wygląda nauka medycyny. Może zmienią ją rozwój nauki, wirtualne trenażery, ale póki co nadal to właśnie pacjenci uczą nas.

Prawda, że są różni, a zwłaszcza ich rodziny. Kto tak naprawdę czasami będąc zmęczony po dyżurze nie miał dość dziesiątek pytań rodzin pacjentów, ich narzekań, żądań a czasami nawet zwykłego chamstwa. Ale z drugiej strony ileż widzi się poświęcenia ze strony rodzin, przyjaciół czy nawet obcych ludzi, w chwili gdy ktoś choruje czy wręcz odchodzi. Choroba rujnuje niekiedy cale życie, niweczy plany, niszczy marzenia. Spotkałem jednak takich pacjentów, od których można było się uczyć godnego chorowania i umierania, a również i takich, o których chciałbym zapomnieć.

Jest jeszcze jeden rodzaj „pacjentów”, o których rzadko się mówi. To zwierzęta doświadczalne. Miliony ich poświęcane są corocznie na świecie dla celów medycznych i nie tylko. Jeden z wielkich polskich chirurgów oddał kiedyś hołd psom doświadczalnym, bez których rozwój chirurgii byłby niemożliwy. Każdy wie, że ofiara naszych mniejszych braci jest potrzebna. Bez niej nie byłoby insuliny, setek leków czy technik chirurgicznych. Jednak zawsze bolał mnie fakt bezsensownego używania zwierząt do pokazywania rzeczy oczywistych i powtarzalnych. Pamiętam na bodaj drugim roku studiów doświadczenie, które miało nam zobrazować działanie oksytocyny na mięśniówkę macicy. Ćwiczenia odbywały się późnym popołudniem. Jednak na stole doświadczalnym leżała od rana (pierwsze grupy ćwiczyły rano) królica z rozprutym brzuchem i jej macica istotnie skurczyła się po podaniu owego preparatu, co skrzętnie zanotował kimograf. Przecież już wtedy były kamery i można było to wszystko raz sfilmować i pokazywać. Jednak moje uwagi zostały przyjęte przez asystenta i część kolegów z łagodnym politowaniem. Pociesza mnie jednak fakt, że coraz głośniej mówi się również o prawach naszych „braci mniejszych” i może już ktoś moim młodszym kolegom puszcza już tylko film o działaniu oksytocyny.

Nasza praca, nasze porażki i sukcesy są nieodłącznie zwiane z tymi, którzy powierzają nam swoje zdrowie i życie. Przychodzą do nas w dzień i w nocy, czasami pijani, śmierdzący, miotający obelgami na czym świat stoi. Jedni całują nas po rękach (czasami dosłownie) inni oddają do sądu, z byle powodu. Jednak nie istniejmy bez nich a oni umarli by bez nas. Pozostaje więc coś na kształt symbiozy, która choć nie zawsze wygodna, stanowi jedyną alternatywę. Ileż to jednak razy w rozmowach wspominamy : „A pamiętasz tego z ……, albo tamtego , który miał…...”.  Tak właśnie ‘ten” i „tamten” są zawsze z nami gdy badając chorego uświadamiamy sobie, że coś jest nie tak, ze już kiedyś widzieliśmy coś takiego i już wiemy, że go uratujemy. Więc powiem jedno: „Dziękuję wam pacjenci, których ani twarzy ani nazwisk nie pamiętam. To dzięki waszemu cierpieniu, ktoś będzie żył dłużej”.

niedziela, 2 czerwca 2013

OCZYWISTA OCZYWISTOŚĆ CZYLI "PAN MATEUSZ"


Podobno przed wojną, jedno z czołowych wydawnictw literackich postawiło uczcić okrągłą rocznicę urodzin albo śmierci Mickiewicza, pomnikowym wydaniem "Pana Tadeusza". Książka na najlepszym papierze, okładka ze skóry, tłoczone na niej złote litery etc. Rzecz owa była oczkiem w głowie Szefa, odchodził na emeryturę i to właśnie wydanie miało być ukoronowaniem jego kariery.  Nie było jeszcze wówczas programów sprawdzających pisownię, składających tekst, zamieniających czcionki. W ogóle nie było komputerów. Korektorzy i zecerzy odpowiedzialni byli za błędy w druku. Aby ich uniknąć Szef postanowił, że jeśli przed oddaniem do druku ktoś znajdzie jakaś literówkę czy inny błąd otrzyma 150 zł (suma dość znaczna na owe czasy). Ochoczo więc zabrano się do dzieła i istotnie odnaleziono cztery literówki. Po takim sprawdzeniu rozpoczęto druk. Po kilku dniach do gabinetu Szefa wszedł kierownik drukarni i z promiennym uśmiechem oświadczył, że dzieło skończone, a książki czekają na wysyłkę do księgarń. Oczywiste, że pierwszy egzemplarz należy do Szefa. Ten wziął z rąk drukarza paczkę i odwinął papier. Na biurku leżała w ciemną skórę oprawna księga. Lśnił przepięknie złotem tłoczony tytuł. Wydawca spojrzał nań i … i omal nie zemdlał. Złote litery układały się w dwa słowa: "Pan Mateusz".

Zapyta ktoś, a jaki z tego morał? Otóż taki, że najtrudniej znaleźć błąd w tytule. To co oczywiste wydaje się niezmienne, trwałe i niemożliwe do pomylenia z niczym innym. Zawsze szukamy błędów czy zmian w szczegółach. Wielcy lekarze powiadają, że nie należy szukać rzadkich chorób, opisanych drobnym drukiem w opasłych tomach, a raczej mniej typowych objawów "popularnych" dolegliwości. Przyzwyczajamy się do niezmienności pewnych stałych ram. Najczęściej jesteśmy zdrowi, dzieci dobrze się uczą i nie ma z nimi kłopotów, dziadkowie chętnie zaopiekują się nimi gdy musimy gdzieś wyjechać. W pracy jako tako, może lepiej niż innym, może gorzej i super, że w ogóle ją mamy.  Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Jakbyśmy czytali "Pana Tadeusza" , nie zwracając uwagi na to co jest na okładce. Ale Mateusz czai się za drzwiami, wślizguje się jak złodziej, bezszelestnie. Warto od czasu do czasu rzucić okiem na stronę tytułową naszego życia. Może już tam jest?

sobota, 1 czerwca 2013

HOROSKOP DLA "TYPOWEGO FACETA"


Jakiś czas temu wpadła w moje ręce tzw. „gazeta dla kobiet”. Nie pamiętam tytułu, a mój wzrok spoczął na horoskopie, trzeba trafu otwartym akurat na proroctwach dla urodzonych pod znakiem Bliźniąt, do których należę. Jako że przepowiednie owe dotyczyły stycznia (a był już luty) uznałem to za wyjątkową okazję ich weryfikacji. Dowiedziałem się, że moje finanse poprawią się. Istotnie w styczniu po dwóch miesiącach otrzymałem należne mi pobory. Horoskop zapowiadał też awans i uznanie w oczach Szefa. Chyba następne zdanie spowodowało to, iż nie całkiem straciłem wiarę we wpływ układu gwiazd w chwili urodzenia człowieka na jego losy. Głosiło ono mianowicie, że nawet jeśli Szef wyróżni kogoś innego to bliżej niezbadanymi drogami i tak zyskam. Pozostaje mi czekać.

Przeanalizowawszy nieaktualny horoskop (obiecałem sobie, że teraz będę czytał na miesiąc przed) przerzuciłem stronę i natknąłem się na artykuł z poradami dla kobiet jak utrzymać odpowiednią temperaturę związku erotycznego mimo upływu lat pożycia. Tekst ten zainteresował mnie ze względu na mój już niemłody wiek. Nie powiem, warstwa ikonograficzna też przyciągała oko. Ze smutkiem – czego się zresztą spodziewałem – nie dowiedziałem się niczego nowego. Jednak jedno zdanie przykuło moja uwagę. Chodziło z grubsza o to, że kobiety nie mają co liczyć na wpływ słowa drukowanego na zachowanie ich partnerów. Brzmiało to mniej więcej tak: „Jeśli Twój facet niczego nie czyta, nie martw się, jest typowym facetem”. Jakie to miłe dla kobiety, jakie uspokajające. Mój partner dureń i przygłup, który całą wiedzę o świecie czerpie z tabloidów i programów sportowych, jest taki sam jak partnerzy moich koleżanek. A ja się tak martwiłam, że mówi „poszłem” i „wziełem”. A on jest normalny, taki jak inni.

Powie ktoś, przecież zawsze tak było, a nawet gorzej, bo przed wojną odsetek analfabetów był wcale pokaźny. To, że Polacy nie czytają wiemy już od dawna. Niektórzy przekonują, że takie media jak Internet zastępują czytelnictwo ( ponoć i nadzieja w e-ksiażkach). Bynajmniej, jak mi się wydaje. Jeśli chodzi o szybkość przekazu to nie ma on istotnie równych sobie. Wiadomości w podręcznikach medycznych pochodzą sprzed roku, dwóch. Pełnotekstowe bazy periodyków serwują wiedzę „on line”. Podobnie nawiasem mówiąc w innych dziedzinach. Znalezienie jednak w ,,necie” czegoś, co jest w miarę wiarygodne jest trudne. Nawet słynna Wikipedia zastrzega, że wiedza medyczna tam zawarta jest delikatnie mówiąc niepełna i niepewna. Czasami czytam sobie komentarze do artykułów zamieszczanych w internetowych wydaniach gazet. Uwielbiam zwłaszcza te o lekarzach i medycynie. Z przerażeniem odkrywam w sobie pokłady masochizmu, kiedy czytam o bogactwie lekarzy ich pazerności i czynach, przy których siedem grzechów głównych wydaje się wzorem postępowania. Prócz warstwy merytorycznej owych komentarzy stanowią one cudowną powtórkę z gramatyki i ortografii języka polskiego. Ci naprawiacze świata, Katoni i Cyceroni tych forów piszą z takimi błędami, że robi się przykro (mi oczywiście, gdyż ci „typowi faceci” nawet nie zauważają, że rzucają kalumnie z błędami). Pewnie gdyby czytali książki w ich pamięć wryłaby się prawidłowa pisownia.

I tak pomału doszedłem właśnie do edukacji. Przez media przetoczyła się dyskusja o przedmiocie „Wychowanie do życia w rodzinie” zwanym przez uczniów „seksem”. Przedmiot ów budził i nadal budzi wielkie kontrowersje. Nie wszyscy rodzice chcieli, aby był obowiązkowy, co już samo w sobie jest ciekawe. Po drugie w wielu szkołach prowadzili go katecheci. Ciekaw jestem czemu rodzice ufają, że szkoła dobrze uczy matematyki czy geografii i przykładowo nie upierają się, że te przedmioty wyłożą sami dzieciom w domu lub po prostu – a tak się dzieje z „seksem” – życie samo jakoś nauczy ich pociechy tego zagadnienia. Oczywiście odpowiedź jest znana. Część rodziców nie chce, aby ich syn wiedział, do czego służy prezerwatywa, a zbawienne szczepienie przeciw rakowi szyjki macicy uważa za zachętę do podejmowania współżycia. Otóż wydaje mi się i chyba się nie mylę, że szkoła powinna nauczyć dzieci jak rozmnaża się człowiek, jak zabezpieczamy się przed chorobami przenoszonymi droga płciową i wreszcie, jakie są metody antykoncepcji. W tym ostatnim przypadku można omówić jak poszczególne religie odnoszą się do tego zagadnienia. Tematy te należy przestawić z punktu widzenie współczesnej nauki i tylko nauki. Każdą wiedzę można wykorzystać na kilka sposób. Ucząc o maszynach prostych podpowiadamy jak wyrwać za pomocą dzwigni kłódkę z drzwi. Dobry informatyk może z kolei włamać się do systemu bankowego i przelać sobie na konto pewną sumę pieniędzy. Problem ten jest stary jak świat. Nożem można pokroić chleb i zabić. Czy unikniemy zabójstw ukrywając przed dziećmi istnienie noży?

Tylko wiedza, pełna i podana w przyjazny sposób jest rozwiązaniem wielu (nie wszystkich!) problemów. Ideologizowanie biologii, popędu czy podobnych charakterystycznych dla ludzi spraw prowadzi donikąd. No może na ulice Jerozolimy, Bagdadu czy jakieś lotnisko z bagażem w postaci kilku kilogramów trotylu.

Codziennie czytamy o tym w Internecie, gazetach czy oglądamy w jednym z tysięcy kanałów TV. Ja chyba przeczytam sobie horoskop na czerwiec. Tylko czy jestem „typowym facetem”? No właśnie.