Kiedy zapytano pewnego
laureata Nagrody Nobla z dziedziny medycyny i fizjologii, jaka jest droga do
tego najważniejszego w nauce wyróżnienia, odrzekł mniej więcej tak: "To bardzo proste. Trzeba przez czterdzieści
lat codziennie chodzić do laboratorium, robić doświadczenia, publikować w
najlepszych periodykach i może dadzą... ". Zapewne tak jest, ale
wydaje się, że zapomniał o jednym słowie. Przypadek. Jak definiuje ów
rzeczownik "Słowik języka Polskiego" PWN?
•
Zdarzenie lub zjawisko, których nie da się
przewidzieć
•
Pojedyncze zdarzenie lub pojedyncza sytuacja
•
Jedna z postaci choroby spośród wielu podobnych
•
Osoba lub grupa osób reprezentująca jakieś zjawisko
lub charakteryzująca się jakąś cechą
Jeśli "przypadek" jest szczęśliwy, często używamy określenia
"fart". Słowo pochodzi z języka niemieckiego, a konkretnie od fahrt
- jazda, czyli ogół sprzyjających okoliczności.
Ale uwaga, to samo w języku angielskim znaczy coś zupełnie innego!
Teraz musimy cofnąć się do wieku XVIII, a dokładnie do 28.01 1754. Tego
dnia Horacy Walpole, angielski poeta i prozaik, syn pierwszego premiera tego
kraju, w liście do przyjaciela po raz pierwszy użył słowa "serendipity". Czytał on podówczas
baśń "The Three
Princes of Serendip". Opisuje ona dzieje trzech braci,
książąt Serendipu czyli obecnej Sri Lanki. Nazwa ta w sanskrycie oznacza
"tam gdzie mieszkają lwy". Książęta podróżują aby zdobyć miłość,
sławę i pieniądze, a zawsze przydarza się im coś innego. W owym czasie sam
Walpole, także poszukiwał bodaj cennej książki, a znalazł obraz. Połączył owo
wydarzenie z przygodami bohaterów baśni i ukuł nowe słowo. Archetypicznym
przykładem serendipity jest odkrycie Ameryki. Kolumb płynie do Indii, po drodze
odkrywając nowy kontynent. Legenda głosi, że pewnego dnia Izaak Newton odpoczywał pod jabłonką i nagle na głowę spadło
mu jabłko. Uczony zaczął się zastanawiać, jaka siła powoduje to, że przedmioty
spadają, a nie unoszą się lub lecą w bok. Nie wiadomo czy istotnie tak było.
Jednak miliardy ludzi przed Newtonem obserwowały to samo. Nikt jednak, nie
pomyślał o naukowej podstawie zjawiska. Ludwik
Pasteur, słynny biolog francuski ujął to tak: "W dziejach eksperymentów
przypadek pomaga dobrze przygotowanym umysłom". Tak więc do serendipity, niczym do
przysłowiowego tanga, trzeba dwojga. Przypadku i kogoś, kto nie przejdzie obojętnie.
Genialny Grek, Archimedes mieszkał w
Syrakuzach na Sycylii. Oddał wielkie zasługi dla miasta, konstruując machiny do
walki z oblegającymi je wrogami. Był pionierem broni opartej na skupionych
promieniach słonecznych, paląc za ich pomocą statki rzymskie. Jak głosi legenda
pewnego dnia mieszkańcy Syrakuz ujrzeli go, biegnącego nago i wykrzykującego
słowo :"Eureka". Co tak ucieszyło naukowca? Otóż rozwiązał pewien
problem. Władca owego polis, tyran Hieron II,
powziął podejrzenie, że złotnik któremu powierzył wykonanie korony ze szczerego
złota, oszukał go zastępując część kruszcu srebrem. Korona była piękna i nie sposób było
sprawdzić podejrzenia bez jej
zniszczenia (z domieszką srebra złoto staje się twardsze).
Wezwał więc Archimedesa i kazał ustalić
jak jest naprawdę, ale bez ingerencji w strukturę
korony-arcydzieła. Zadanie wydawało się niemożliwe do wykonania. Zmęczony
wielodniowymi rozmyślaniami uczony, postanowił zażyć kąpieli. Kiedy zanurzył
się zauważył, że jego ciało w wodzie jest znacznie lżejsze niż w powietrzu. Odkrył
prawo nazwane później jego imieniem. Nasunęło mu to rozwiązanie problemu korony
(choć z wykorzystaniem innego zjawiska fizycznego). Udał się do Hierona i
poprosił o bryłę złota o ciężarze korony. Następnie zanurzył ją w wodzi, po
chwili uczyniwszy to samo z koroną. Ta ostatnia wyparła więcej cieczy. Złotnik
podstępnie dodał srebro aby uzyskać tę
samą wagę, zapomniał jednak, że objętość dzieła będzie wtedy większa. Tyran
skazał złotnika na śmierć. Niestety wiele lat później, jego syn otworzył tajną
bramę przed wojskami Rzymu oblegającymi Syrakuzy. Archimedes akurat rozwiązywał
problem geometryczny, rysując na piasku koła. Kiedy ujrzał rzymskiego legionistę
zamierzającego się na niego mieczem, nim zginął, rzekł: "Noli trubare circulos meos[1]".
A jak rzeczy maja się w medycynie? Ano
podobnie.
Ambroży Pare (1510-1950) był, jednym z najwybitniejszych chirurgów
doby Renesansu. Projektował narzędzia chirurgiczne i protezy kończyn,
wprowadził leczenie złamań wyciągiem. Będąc nadwornym chirurgiem kilku królów
Francji, głównie zajmował się chirurgią wojskową, a właściwie rzecz ujmując
amputacjami. Doszedł do perfekcji wykonując zabieg w kilka minut. Podówczas
jako hemostazę i zabezpieczenie ran przez infekcją, stosowano przyżeganie
rozpalonym żelazem i zalewanie gorącym olejem. W czasie jednej z bitew operacji
było tyle, że... zabrakło oleju. Niektórym rannym nie zalano zatem kikutów owym
"antyseptykiem". Pare był pewien, że umrą wkrótce w męczarniach.
Jakież było jego zdumienie, gdy okazało się, że czują się znacznie lepiej od
tych, dla których oleju starczyło. Wkrótce genialny Francuz skrytykował stare
metody i wynalazł kleszczyki hemostatyczne do podwiązywania tętnic i żył,
podobne do stosowanych współcześnie.
Sprzedawanie wina, także może przyczynić się
do postępu w medycynie. Nie chodzi tu bynajmniej o resweratrol. Ojciec Johanna
Leopold Auenbruggera prowadził w
austriackim Gratzu oberżę o nieco tautologicznej nazwie - "Pod Czarnym
Murzynem". Syn obserwował jak pracownicy ojca, chcąc sprawdzić czy beczki
są pełne i czy dostawcy nie oszukują, opukiwali je, wyznaczając poziom cieczy. Kiedy
został lekarzem zauważył podobieństwo kształtu klatki piersiowej i beczki.
Zaczął zatem opukiwać narządy ukryte pod żebrami. Swoje spostrzeżenia zawarł w
dziele "Nowy wynalazek odkrywania ukrytych
chorób wewnętrznych piersi poprzez opukiwanie " (Inventium
novum ex percussione thoracis humani ut signo abstrusos interni pectoris morbos
detergendi). Leopold był także
literatem i napisał libretto do śpiewogry Salieriego (tak, tak, ten od
Amadeusza) pt. "Der Rauchfangkehrer" z roku 1781.
Dziś umiejętność opukiwania niestety zanika. Narządy klatki piersiowej
diagnozują urządzenia oparte na promieniach Roentgena. Ich odkrycie także jest
dziełem przypadku. Wilhelm Conrad
Röntgen fizyk z Würzburga, eksperymentował z odkrytym
nieco wcześniej promieniowaniem katodowym, czyli strumieniem elektronów w
próżni. Kiedy elektrony uderzały w płytkę wolframową, emitowała ona inny rodzaj
promieniowanie, który rozjarzał ekran fluorescencyjny, a nade wszystko bez
trudu przenikał przez wiele substancji. Co więcej, na kliszy fotograficznej
powstawał obraz przedmiotów, "stojących na drodze" promieni. Jedną z
pierwszych fotografii był szkielet dłoni żony genialnego fizyka. W następnych
latach, dzięki zastosowaniu kontrastów, oraz skonstruowaniu wielu urządzeń w
tym tomografu promienie X, na stałe
zagościły w naszych szpitalach.
Nie tylko wybitni naukowcy odznaczali się zmysłem obserwacji i
wyciągania wniosków z przypadkowych
zdarzeń. Vincenz Priessnitz, prosty rolnik i analfabeta z terenów obecnych Czech, jako
młody człowiek doznał urazu klatki piersiowej. Z braku pieniędzy na fachową pomoc
lekarską, leczył się sam stosując opatrunki nasączone wodą. Ponoć pomysł ten
przyszedł mu do głowy, na podstawie obserwacji rannej w nogę sarny, która
codziennie przychodziła do strumyka, płukać ową ranę. Wkrótce założył zakład,
gdzie podstawowym środkiem leczniczym była woda. Dorobił się ogromnego majątku,
a wodolecznictwo, do dziś stanowi ważny element wielu kuracji. W języku
angielskim uzdrowisko to "spa" , czyli z łacińskiego sana per
aquam (zdrowie przez wodę). Słowo
prysznic, także pochodzi od pana Vincenta.
Sporo "serendypnych" odkryć pojawiło
się na przestrzeni dziejów w mikrobiologii. Aleksander Fleming, szkocki
mikrobiolog, zasłynął jako odkrywca penicyliny. Sam mawiał: "To natura
wyprodukowała penicylinę, ja ją tylko odkryłem". Już wcześniej odkrył
lizozym, białko odgrywające wielką rolę w odporności nieswoistej. Ponoć był bałaganiarzem i pewnego razy
"odstawił w kąt" jakąś szalkę Petriego z hodowlą bakteryjną. Kiedy ją
"odnalazł" zauważył, że jest zanieczyszczona pleśnią. Nie było w tym
nic szczególnego poza jednym faktem. Wokół pleśni nie rosły bakterie. Fleming
skojarzył to z działaniem lizozymu. Postanowił sprawdzić co znajduje się w
grzybku zwanym Penicillinum notatum. Po kilkunastu laty, z pomocą innych
naukowców otrzymał krystaliczną formę nowego leku, pierwszego antybiotyku.
Nagrodą była wizyta w dniu 10.12. 1945 w Sztokholmie.
Prawie czterdzieści lat później w dalekiej
Australii, patolog i mikrobiolog chcieli odpowiedzieć na pytanie, czy choroby żołądka
mogą być spowodowane infekcją. Próbowali zatem wyhodować coś z zawartości
żołądków. Oficjalna teoria głosiła, że żaden drobnoustrój nie przeżyje w
środowisku kwasu solnego, jakie tam występuje. Istotnie, wiele eksperymentów
zdawało się potwierdzać teorię. Zbliżała się Wielkanoc i związana z nią przerwa
w pracy. Podobnie jak w laboratorium Fleminga jakaś hodowla nieco się
zawieruszyła i czekała na powrót uczonych. Jakież było ich zdziwienie, gdy coś wyrosło
na agarze. Później okazało się, że to H. pylori, przyczyna stanów zapalnych i
owrzodzeń żołądka i dwunastnicy. Ta bakteria, po prostu potrzebowała dłuższej
hodowli. Odkrycie zrewolucjonizowało gastroenterologię, a odkrywcy także,
śladami Fleminga, pojechali do Sztokholmu.
Czy gotując rosół można dowiedzieć się jak
działa organizm? Okazuje się że tak. Żona XVIII-wiecznego włoskiego fizyka
Luigiego Galvani, zaniemogła. Troskliwy mąż, postanowił ugotować jej rosół z
żabich udek. Jak to fizyk, robił to w swym laboratorium, gdzie miedzy innymi
stała machina produkująca prąd. Kiedy jedno z udek zostało przypadkiem
dotknięte przez elektrodę, choć "nieżywe" skurczyło się.
Dokładniejsze badania wykazały, że to właśnie zjawiska elektryczne odpowiadają
za przewodnictwo nerwowe i pracę mięśni.
Ból
jest jednym z najgorszych odczuć w życiu człowieka, zarówno ten fizyczny
związany z urazem czy chorobą ale też i ten niematerialny, duchowy czy
psychiczny. W 1939, Velpeau, chirurg francuski wieszczył, że nigdy skalpel i
ból nie pojawią się oddzielnie. Mylił się . Już kilka lat później, przeprowadzano
zabiegi w znieczuleniu. Amerykański dentysta, Horacy Wells, pewnego dnia wybrał się do cyrku. Pokazywano
tam działanie "gazu rozweselającego". Istotnie poddany inhalacjom
osobnik , zachowywał się jak człowiek uradowany, beztroski. W pewnym momencie
pokazu skaleczył się w goleń i nawet nie poczuł tego. Wtedy Horacy, pomyślał
czy nie zastosować tego gazu u swoich pacjentów. Pierwsze próby, jakie wykonał
w zaciszu gabinetu, były zachęcające. Chorzy nie czyli bólu ekstrakcji i innych
zabiegów. Nadszedł zatem dzień pokazu nowej metody szerszemu gronu
specjalistów. Niestety, wybrany pacjent i dziś byłby "zagwozdką" dla
anestezjologów. Otyły z POChP. Eksperyment nie powiódł się. Horacy wyśmiany i
upokorzony zaczął popadać w obłęd. Eksperymentował z innymi środkami, między
innymi chloroformem, również na sobie. Doznawał halucynacji i w ich skutek
oblał na ulicy kobietę kwasem solnym. Aresztowany, popełnił samobójstwo w
wiezieniu. Idea "gazowego" znieczulenie jednak przetrwała. Kilka lat później, Morton użył
oparów eteru z doskonałym skutkiem. Narkoza eterowa stosowna była do lat
60-tych XX w. Do łask wrócił też "rozweselacz" czyli podtlenek azotu,
do dziś będący składnikiem mieszaniny gazów anestetycznych. Wkrótce dołączono
środki znieczulenia miejscowego. Ból opuścił salę operacyjną. Pierwsza brama do
wielkiej chirurgii stanęła otworem.
W pewnym miasteczku w Walii przeprowadzano
badanie kliniczne, podwójnie ślepą próbę , dotyczącą leku mającego poprawić
krążenie wieńcowe. Preparat nazywał się Sildenafil. Jak wiadomo z założenia
takich badań, połowa uczestników otrzymywała lek, zaś połowa placebo. Po jakimś
czasie, mniej więcej właśnie połowa badanych, zaczęła poufnie prosić
prowadzących eksperyment o... dodatkowe tabletki. Przyciśnięci do muru wyznali,
że owe tabletki wzmacniają nie tylko serce, ale ich zdolności do spełniania
"obowiązków małżeńskich". Badacze zainteresowali się owym
"efektem ubocznym" i na rynku pojawiła się tabletka sildenafilu,
bardziej znana jako Viagra.
Leczenie chorób to praca lekarzy, ale czyż
lepiej nie zapobiegać im? Z całą pewnością. Wielu ludzi strawiło życie na
poszukiwaniu eliksiru zdrowia i młodości. Stare porzekadło mówi jednak : "contra
vim mortis non est medicamen in hortis". A jednak trochę tych lekarstw
znaleziono. Przeciw chorobom, bo śmierć jest poza zasięgiem, choć
"odganiamy" ją od łóżka chorego, coraz skuteczniej i na coraz dłużej.
Czy są zatem ludzie, których nie imają się choroby? Okazało się, że tak. Edward
Jenner, dowiedział się, że osoby pracujące z krowami (dojarki) nie chorują na
ospę prawdziwą, która wówczas dziesiątkowała ludność. Dotyczyło to też tych,
którzy przechorowali tzw. "krowiankę". Wcześniej stosowano tzw.
wariolizację czyli podawanie poprzez skaryfikacje wydzieliny z krost chorych na
ospę prawdziwą. Metoda była jednak niepewna i niebezpieczna. Jenner założył zatem, że jeśli celowo podamy
człowiekowi wydzielinę z pęcherzy na
wymionach chorych krów, zabezpieczy to przed ospą prawdziwą. Tak też się stało.
Trzeba było jednak 200 lat, aby ospa przeszła do historii. Jego tropem podążył
Ludwik Pasteur. Szczepionki weszły do armamentarium medycyny.
W dawnych prosektoriach można było przeczytać:
"HIC MORTUI DOCENT VIVOS" ("Tutaj umarli uczą
żywych"). W dziewiętnastowiecznym Budapeszcie, słowo stało się ciałem. Ignacy
Semmelweis był ordynatorem oddziału ginekologiczno-położniczego. Śmiertelność
okołoporodowa (gorączka połogowa) w jego
klinice była przerażająca. Tymczasem w budynku obok, na oddziale prowadzonym
przez zakonnice, o rząd wielkości mniejsza. Oddział Semmelweisa odpowiadał
dzisiejszej klinice uniwersyteckiej. Nie było jeszcze wydzielonej specjalności
anatomopatologa, stąd sami lekarze klinicyści wykonywali sekcję zmarłych
pacjentek. Po sekcjach wracali do kliniki, badali zdrowe kobiety tuż po porodzie,
następnie chore i znowu zdrowe. Nie myli rąk, pomiędzy sekcją a badaniem i
między badaniami. W oddziale klasztornym nie było sekcji... . Pewnego dnia, jeden z kolegów Ignacego zaciął
sie nożem sekcyjnym w czasie autopsji.
Po kilku dniach zmarł, mając takie same objawy, jak kobiety w gorączce
połogowej. Wtedy Semmelweis z przerażeniem odkrył, że na rękach lekarzy
przenoszona była śmierć. Nakazał ich mycie po każdej czynności. Dezynfekcję w
roztworach chemikaliów. Wyśmiano go i wyszydzono. Nikt nie widział żadnych
czynników zakażenia. Mówiono: bzdury, chore idee wariata. Semmelweis pogrążał
się w szaleństwie. Czuł winę za śmierć setek kobiet. W końcu zamknięto go w
oddziale psychiatrycznym, gdzie w czasie kolejnego ataku szału, został pobity
przez sanitariuszy. Zmarł wskutek zakażenie ran jakie wtedy odniósł. Jednak
ziarno jakie zasiał, zakiełkowało i wydało owoc aseptyki i antyseptyki. Lister,
angielski chirurg pojął geniusz budapeszteńczyka i nakazał wprowadzenie owych zasad
w swoim oddziale. Druga brama do wielkiej chirurgii stanęła otworem.
Ból fizyczny jest do pokonania. Nieco gorzej z
tym drugim dotyczącym "duszy". Już od czasów pierwotnych, ludzie
uciekali do świata wizji i fantazji, chcąc czy to kontaktować się z bogami, czy
po prostu mniej cierpieć z powodu trudów tego świata. Liczba środków stosowanych do tego celu, jest
olbrzymia. Albert Hoffman, badając pochodne kwasu lizerginowego w roku 1938 po
raz pierwszy zsyntetyzował LSD-25.
Głównym celem syntezy było otrzymanie stymulatora oddechowo-krążeniowego.
Naukowiec zawiesił badania i postanowił zająć się nimi ponownie dopiero pięć
lat później, dokładnie 16 kwietnia 1943 r. Podczas resyntezy LSD wchłonął
prawdopodobnie niewielką ilość substancji i zanim opuścił laboratorium poczuł,
że wszystko wkoło faluje. Wsiadł na rower i pojechał do domu (trwała wojna w
Europie i były ograniczenia w dystrybucji benzyny, nawet w Szwajcarii). W
pewnym momencie zauważył, że gonią go diabły. Na szczęście, po jakimś czasie
halucynacje ustały. Jednak dzień 16.04, na pamiątkę owej rowerowej eskapady z
udziałem czartów, miłośnicy LSD czczą jako "bicycle day". Hoffman,
żył 102 lata, jednak nie należy chyba łączyć tego faktu, z przyjęciem LSD.
"Serendypnych " wynalazków i odkryć
są dziesiątki. Korzystamy od stuleci z czegoś, czasami nie
wiedząc, jak ludzie doszli do tego odkrycia. Wiele łączy radar z kuchenką
mikrofalową i roztopionym batonikiem Precy'ego Spencera, a co patelnie z
protezą naczyniową. Co miał wspólnego
słodki mocz psów po wycięciu trzustki z insuliną? Czy szukając ultra-mocnego kleju można odkryć
słabiutki ale użyteczny? Czy warto trzymać błony fotograficzne w szufladzie z
solami radu? Albo jak używając pieca zrobić przez przypadek gumę. Kto ciekaw,
niech sprawdzi.
Książęta Serendypii są nieśmiertelni.
Podróżują po całym świecie do dzisiaj i
może kiedyś jakiś młody naukowiec o otwartym umyśle, spotka ich i odkryje coś,
co zmieni dzieje ludzkości. Oby na dobre.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń