Kilka dni temu na
spotkaniu rodzinnym, ktoś poruszył temat papieża Franciszka, a za chwilę
rozmowa skierowała się ku, już wkrótce świętemu, Janowi Pawłowi. I wtedy ktoś
zapytał mnie czy jako lekarz wierzę w cuda za jego wstawiennictwem i w ogóle w
cuda jako takie. No cóż, zgodnie z prawda powiedziałem, że nie. Wyjaśniłem moim
krewnym czemu, co też uczynię teraz. Każde zajęcia ze studentami rozpoczynam od
przypomnienia, że medycyna nie jest nauką ścisłą w sensie matematyki. Dwa i dwa
najrzadziej bywa tu cztery. Przecież każdy mieszkaniec Polski a w tej chwili
inny poziom hemoglobiny, niektórzy bardzo niski wymagający przetoczenia krwi,
inni wręcz przeciwnie, lecz większość mieści się w normie. A właśnie . W
normie? A co to jest norma? Definicja łatwa, a jednocześnie niezwykle trudna,
wymagająca aparatu matematycznego, którego
autorem był "książę matematyków" Carl Gauss. Skopiowałem zatem ze
strony hyperphysics.phy-astr.gsu.edu
krzywą Gaussa. Ta krzywa może oznaczać dla nas
dowolne zjawisko np. wzrost mężczyzn w Polsce. Na osi rzędnych mamy odsetek
mężczyzn o danym wzroście, zaś na odciętych wartość wzrostu w cm.
Załóżmy zatem, że 0
oznacza 176 cm. Jak widać takich ludzi jest najwięcej. W prawo są wyżsi, w lewo
niżsi. Ktoś mający 190 cm (powiedzmy, że jest tam gdzie znaczek przypominający
grecką literę sigma) jest wysoki ale "normalny" prawda? Tak samo 165 cm (sigma po
lewej z minusem) też nie jest karłem. Ale widać wyraźnie , że takich ludzi jest
mniej. Podobnie jak tych oznaczonych 2 sigma
(pewien ponad 2 metry) czy (-) 2
sigma (około 150 cm). Powyżej (czy poniżej)
tych wartości zaczyna się choroba, a jednocześnie liczba tych osób jest jeszcze
mniejsza. To samo dotyczy poziomu hemoglobiny, cukru we krwi, hormonów, czy - i
tu zaczyna się nasza opowieść - rozkładu objawów choroby i odpowiedzi na
leczenie. Weźmy nieoperacyjnego raka żołądka. Guz nacieka sąsiednie tkanki są
przerzuty w wątrobie. Spójrzmy jeszcze raz na krzywą Gaussa. Tym razem na
odciętej mamy ilość przeżytych od rozpoznania (operacja zwiadowcza) dni.
Powiedzmy, że średnio jest to 90 dni (0). I znowu tych "średniaków"
jest najwięcej. W prawo ludzie, którzy przeżyli
więcej niż 90 do (powiedzmy sigma -120, 2 sigma -150 itd.) w lewo zaś ci,
którzy zmarli wcześniej (nawet w dniu zabiegu). Im dalej od
"średniej" tym mniej takich pacjentów. Ale uwaga powyżej 3 -sigma
zaczynamy wchodzić w strefę "cudu". "Przecież lekarze mówili, że 90 dni to góra, a ojciec żyje ponad pól
roku i ma się dobrze. To cud. Mama modli się do Jana Pawła II". Tak,
to prawda są tacy pacjenci. W innych przypadkach, gdzie choroba większość ludzi
doprowadza do śmierci, mogą przeżyć i być wolni od choroby. Ich organizm,
często dzięki pomocy leków, operacji, naświetlań itp., pozbył się komórek
nowotworowych. Przekroczyli strefę 3 sigma.
Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że każdy organizm choruje
indywidualnie. Są pewne ramy, ale coś może pójść nie tak lub odwrotnie
doskonale. W naszym ciele mamy komórki i cały system , który walczy z
zakażeniami, obcymi białkami czy wreszcie komórkami nowotworowymi zmuszając je,
nim się rozwiną w guz, do samobójczej śmierci (apoptoza). Widać mąż pani, która
modliła się do Jana Pawła miał go lepiej rozwinięty, może lepiej reagował na
chemioterapię paliatywną jaką otrzymywał itp., itd. Umarł na pewno mimo
modlitw.
Powstaje jednak pytanie
czy można wpłynąć na mechanizmy immunologiczne innymi działaniami niż leki czy
techniki fizykochemiczne (np. zmiany temperatury). Czy tu nie kryje się siłą
modlitwy, postu czy innego "zawierzenia"? Od
dawna znany jest związek odporności człowieka i narażenia na stres. Znane są relacje
(również w sensie anatomiczno-fizjologicznym ) pomiędzy mózgiem a systemem
obronnym. Badany jest wpływ stresu i działań
psychologicznych na apoptozę (śmierć komórek nowotworowych i uszkodzonych) na
wczesnym etapie. Tu otwiera się pole do modlitwy, wiary, spowiedzi itp. Ale
tylko mojej własnej. Nie działa modlitwa za mnie jeśli o niej nie wiem. Działa gdy
wierzę, że będzie dobrze, gdy przyjaciele mówią, że są ze mną, pomagają itp. Oczywiście
w ramach krzywej, daleko od jej szczytu ale cały czas w jej obrębie. Nie znamy
tych mechanizmów jeszcze zbyt dobrze, nie umiemy nimi sterować. Ale są na
pewno. I nie są cudowne czy boskie. Są naturalne jak drzewo i człowiek. Bo nie
ważne czy wierzę w ptaka emu czy Jezusa aby walczyć z chorobą. Ważne że wierze.
Cytokina czy apoptoza nie rozróżnia Matki Boskiej od Allaha. Tak można wyjaśniać to co niektórzy zwą cudem.
Należałoby zastanowić
się teraz czym jest tak naprawdę cud. Moim
skromnym zdaniem nie wolno nazywać nim zdarzeń, które choć rzadkie (z obrzeży
krzywej Gaussa) mogą się wydarzyć. Ktoś miał statystycznie rzecz biorąc umrzeć
a żyje, ktoś umarł choć był "całkiem zdrów" . Ktoś miał hemoglobinę
najniższa na świecie i żyje itp., itd. To wszystko być może. Jeśli amputowałbym
człowiekowi kończynę i ona po miesiącu odrosłaby, przysięgam że nawróciłbym się
i poszedł pieszo do Santiago di Compostella czy nawet dalej. Cud (moim zdaniem)
to coś co przekracza lub przeczy prawom natury w sposób oczywisty i z widoczną
ingerencją sił wyższych (jeśli takie istnieją, a jestem pewien, że nie).
Na koniec poświęćmy
może kilka zdań niejakiemu Bashoborze. Ów świątobliwy mąż podróżujący ostatnio
po naszym kraju prócz głoszenia prawd ewangelicznych ma ponoć (czemu nigdy nie
zaprzeczył) na koncie 27 wskrzeszeń z martwych. Już śp. abp. Życiński pokpiwał,
że jest w tym lepszy od Jezusa (doniesienia pisemne o 3 ). Poseł PO Godsan
twierdzi, że w Afryce, skąd pochodzi,
wskrzeszenia są dość powszechne, bo sam widział jedno i ma na tę okoliczność
nagranie video. Najlepsi byli ci, którzy widząc oczywistą brednię w owym
wyznaniu Bashobory, a nie chcąc wyjść na durniów zaczęli tłumaczyć, że to nie
człowiek (Bashobora) ale sam Bóg wskrzesza jego niegodnymi rękoma. Genialne w
swej głupocie i geniuszu jednocześnie. Pomyślałem sobie, że gdyby istotnie ktoś
po stwierdzeniu zgonu zgodnie z obowiązującymi we współczesnej medycynie
regułami, z cechami rozkładu ciała (jak Łazarz z Ewangelii) został wskrzeszony
byłoby to wydarzenie porównywalne z lotem na Księżyc. Tymczasem Bashobora robi
to "na co dzień" a Godson (facet, który ustanawia prawo w mojej
ojczyźnie) mówi: "spoko, to
norma". Albo ja zgłupiałem albo coś jest nie tak z tamtymi. Tertium non
datur.
Każdemu wolno wierzyć w co zechce. Mój tekst, nie jest
dla ludzi, którzy w plamach na kominie widzą Zbawiciela a na brudnej szybie
Matkę Boską. A może jednak tak? W psychiatrii też obowiązują prawa księcia matematyków.
I uśmiałem się i w głowie mnóstwo myśli pozostało- lubię ten stan po lekturze:)
OdpowiedzUsuńświetny tekst! Słysząc o kolejnym procesie beatyfikacyjnym czy kanonizacyjnym (zwłaszcza przyspieszonym jak w przypadku JP2)zawsze się zastanawiam nad tym parciem na cud. Przecież takie cuda potrzebne do uznania jakiejś osoby świętej są jakby na zamówienie!:)
mimo iż zgadzam się z tekstem, jednak zawsze doszukuje się jakiegoś drugiego dna i naszła mnie myśl, że może ten lęk 'lekarzy', o szerzenie tych rzekomych cudów tylko i wyłącznie wynika z faktu iż ich rola w procesie wyzdrowienia pacjenta zostaje po części umniejszona przez gloryfikowanie tej tajemniczej siły wyższej. Może niech sobie niektórzy wierzą w te cuda, chociaż wydaje mi się że tych myślących nieracjonalnie wcale nie jest aż tak dużo.
OdpowiedzUsuńNie obawiam się utraty pacjentów przez "cuda" i nie lękam się ich. Oczywiście pozytywne nastawienie do leczenia jest ważne obojętnie jakie proweniencji. Mój pacjent może wierzyć w Jezusa lub ptaka dodo (dla mnie bez znaczenia). Byle by wyzdrowiał.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst o cudach, a raczej o jego definicji. To co wczoraj było cudem, dziś potrafimy racjonalnie wytłumaczyć. To nie znaczy, że nie istnieje tajemnicza siła, zwana wiarą, która nam cały czas pomaga, niezależnie czy wierzymy w Krysznę czy Pinacoladę. Zgadzam się, że nie można się za kogoś pomodlić, tak samo jak nie można się za kogoś wysmarkać. Trzeba to zrobić osobiście i z zaangażowaniem. Wtedy powstają cuda, które w niewytłumaczalny sposób wymykają się definicją, na obecnym poziomie naszego rozumienia. Możemy np. chodzić po rozżarzonych węglach i się nie poparzyć, a Księga Guinessa pełna jest takich "cudów". Cudem jest również, że lekarze odrzucają często tą siłę wierząc w jedynie słuszną farmakologię i chirurgię, które to nauki są stosunkowo młode, choć dają spektakularne i natychmiastowe efekty.
OdpowiedzUsuńTekst dobry ale brakowało mi odniesienia do zasobów energii. Bo czymże jest wiara jeśli nie energią, która się kumuluje albo przechodzi w inne formy.Istnienie tej energii zostało nawet sfotografowane, używają ją często radiesteci. To ta energia działa w akupunkturze, to tę energią kumuluje się poprzez modlitwę, wiarę aby uleczyła jakiś organ, to tę energię wykorzystują ludzie potrafiący zmusić organy wewnętrzne do tego czy owego. Jeśli zgadzacie się ze mną co do istnienia takiej energii to już tylko krok do pytania:co się z nią dzieje po śmierci? Przecież energia z definicji nie znika, ona tylko zmienia formę.
OdpowiedzUsuńNie jest to chyba takie proste. Nie mam tu ani wiedzy ani doświadczeni i nie zgłębiałem tematu energii. Dzięki za czytanie bloga.
OdpowiedzUsuńŚwietne analityczne rzeczowe !
OdpowiedzUsuńCiekawy tekst, inspirujący. Mówią : wiara czyni cuda a ja dodam, że "cuda się zdarzają." Pozytywne nastawienie czy to w chorobie, czy w trudnej sytuacji życiowej powoduje owe cuda jakkolwiek je rozumiemy, definiujemy, przecież są to pojęcia umowne ! Szczęśliwie wyzdrowiałam, polubiłam siebie taką jaka jestem, żyję i cieszę się tym co mam tu i teraz a jeszcze niedawno... miałam wrażenie, że umarłam za życia i to było piekło na ziemi ! Nauczyłam się żyć w taki sposób, dzięki któremu "czuję, że żyję" i doświadczam życia w nowym wydaniu, szczęśliwie wróciłam do siebie takiej jaką lubię, i to jest piękne :D
OdpowiedzUsuń