wtorek, 25 czerwca 2013

WOLNOŚĆ WYBORU?


Tragedie starogreckie mają wspólny mianownik -  sytuację bohaterów, z której każde wyjście jest złe. Obie strony zawsze tracą. Podobne relacje pojawiają się w zawodzie lekarza, który zawsze, proszę wybaczyć tę odrobinę patosu wymaga wyborów z najwyższej półki moralno-etycznej.  W prasie od czasu do czasu pojawiają się artykuły dotyczące pośrednio eutanazji oraz tzw. „uporczywej terapii” . W Polsce jak wiadomo eutanazja jest zakazana, a samo słowo przywołuje na myśl najcięższe zbrodnie nazistów. Jakiekolwiek uchylenie drzwi do eutanazji, ma zdaniem jej przeciwników spowodować lawinę zabójstw staruszków, chorych przewlekle i umysłowo, którzy mówiąc wprost przeszkadzają swoim istnieniem. Nie wiem czy porównanie jest najszczęśliwsze, ale jeszcze nie tak dawno wielu ludzi twierdziło, że wejście Polski do UE spowoduje wynarodowienie, opróżni kościoły i sprawi, że pomrzemy z głosu wskutek nieopłacalności rolnictwa, zaś na końcu splądrowane ziemie piastowskie wykupią za bezcen (wraz z niewolnikami-Polakami) Niemcy.

Zaczęły pojawiać się nieśmiało propozycje „testamentów życia” , jednak zawsze pozostaje kwestia po pierwsze ich ujawnienia, zaś po drugie osób realizujących, mogących mieć nieco inne zdanie w owych kwestiach.

W procesie kanonizacyjnym istnieje, obok Postulatora, który  przedstawia wszelkie zasługi przyszłego świętego, osoba która stara się w życiu kandydata na ołtarze znaleźć takie momenty, które mogłyby zaprzeczyć jego świętości. Nazywa się go Advocatus diaboli. Postanowiłem zatem przyjąć rolę adwokata diabła w naszej dyskusji. Rolę obrońcy diabła, lecz nie tego rozumianego jako absolutne zło, lecz tego bliższemu Mefistofelesowi z „Fausta” Goethego, który sam o sobie powiedział: „ Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.  Określenia „eutanazja” po raz pierwszy użył Franciszek Bacon, filozof angielski żyjący na przełomie XVI i XVII w. Przez większość społeczeństwa  rozumiana jest ona  jako czynne pozbawienie życia chorego, będąc wyrazem współczucia i pomocy, a jednocześnie niemocy dalszego leczenia bez przedłużania męki.

Na drugim biegunie stoi dystanazja, czyli przedłużanie życia umierającemu nieuleczalnie choremu poprzez stosowanie nadzwyczajnych środków (respirator, żywienie dożylne itp.). Ortotanazją nazywamy zaniechanie stosowania wzmiankowanych metod i umożliwienie naturalnego zgonu.

Problem eutanazji jest tak stary jak medycyna, a może nawet starszy. Nie bez kozery sztylet do dobijania rannych rycerzy nazywano mizerykordią (łac. miserere - zmiłuj się).W dziełach Hipokratesa są  jasno sprecyzowane zakazy aborcji i eutanazji. Warto może jednak  przypomnieć, że Przysięga powstawała w okresie, gdy niemała część społeczeństwa traktowana była jak zwierzęta lub gorzej, a śmierć niewolnika była taką samą stratą jak krowy czy konia. Jak można mniemać niespecjalnie przeszkadzało to ojcu medycyny. Seneka w listach do Lucyliusza twierdził: „Jeśli jednemu rodzajowi śmierci towarzyszą męczarnie, a drugi jest prosty i łatwy, dlaczego bym nie miał skorzystać z tego drugiego. Każdy powinien innym przyznać prawo do życia, a sobie do śmierci”. Tomasz Morus, XVI-wieczny filozof w swym idealnym państwie-Utopii, dopuszczał eutanazję, jednak tylko za zgodą zainteresowanego, proponując dla innych instytucje przypominające dzisiejsze Hospicja.

Żeby zrozumieć problem eutanazji, musimy przede wszystkim skupić się na cierpieniu. I to nie tylko rozumianym jako ból, bo z nim,  można skutecznie walczyć, ale cierpieniu jako ocenie swego bytu. Cierpienie przez chrześcijan, rozumiane jest jako udział w zbawczej męce Chrystusa. Pozostaje pytanie, czym jest dla niewierzących lub ludzi innych wyznań? W przeszłości wielu  zadawało sobie umyślnie ból i cierpienie by zbliżyć się w ten sposób do Jezusa. W Piśmie znajdujemy jednak zaprzeczenie takiemu postępowaniu. Księga Mądrości mówi: „Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie zguby własnymi rękami! Bo śmierci nie uczynił Bóg i nie cieszy się ze zguby żyjących”. Dla laika ból jest jedynie sygnałem patologii, a cierpienie wynika z życia jako takiego i jego kolei. Można tu oczywiście podjąć dyskusję teologiczną, lecz przekraczałaby ona ramy felietonu. Zagadnienie celowości świata, wszechmocności Boga i bezmiaru cierpienia, nie tylko istot, które mają być zbawione, pozostaje od wieków bez odpowiedzi, która zadowoliłaby wszystkich.

Bez wątpienia sprawa światopoglądu w sposób oczywisty łączy się z zagadnieniami końca życia. Swoista egzegeza Pisma, podawana przez Świadków Jehowy, zabrania im przyjmowania krwi jako formy leczenia. Co więcej, wszyscy w imię poszanowania wartości religijnych zgadzają się na to. Przedstawmy, zatem sobie następującą sytuację:

W szpitalu na oddziale patologii ciąży odbył się patologiczny poród, przedwczesne odklejenie łożyska spowodowało krwotok i wstrząs u 22-letniej położnicy. Można ją uratować, trzeba przetoczyć krew. Jednak istnieje pewien problem, jest ona Świadkiem Jehowy. Obok łóżka konającej stoi mąż i ktoś z współwiernych. Lekarze bezradni patrzą jak w tle czytanych fragmentów Pisma świętego i modlitw umiera młody człowiek, którego można uratować.

W tym samym czasie w Izbie Przyjęć pojawia się 33-letni mężczyzna. Przywiozło go tu pogotowie. Zażył on przed godziną 100 tabletek Relanium. Ktoś jednak wszedł do mieszkania i znalazł go. Co pchnęło tego człowieka do tak desperackiej decyzji? Otóż on, jeszcze 2 lata temu mistrz Polski w biegach przełajowych, dziś o własnych siłach nie może dojść do łazienki. Ma raka jądra z przerzutami do płuc. Jego życie to pasmo duszności połączonej z bólami uśmierzanymi narkotykiem. Nie chce leczyć się w Hospicjum. Chce jak sam stwierdził w liście pożegnalnym (znanym już rodzinie i lekarzom) odejść godnie,  z własnego wyboru, a nie pod wpływem zwiększanych dawek środków p. bólowych, które doprowadzą go do utraty przytomności, kontroli na własnym ciałem i samym sobą. On przez godność człowieka rozumie świadome życie i świadomą śmierć. Ale nikt nie zajmuje się jego listem, nikt nie pyta go, choć jest jeszcze przytomny o jego poglądy filozoficzno - religijne. Anestezjolog, który 15 minut temu stwierdził zgon młodej położnicy, wpycha mu do gardła gumowy wąż. Trzeba wypłukać szybko tabletki! Ratować chorego! Nie wolno mu popełnić samobójstwa, musi umrzeć na raka!

Pozostawiam tę sytuację bez komentarza, nadmienię jednak, że byłem świadkiem obu, a jedynie dla podniesienia dramaturgii zastosowałem antyczną zasadę jedności miejsca i czasu.

Jeszcze inna sytuacja. Chory ze stwierdzonym guzem mózgu. Ma 56 lat, wykształcony, inteligentny. Profesor wyższej uczelni.  Psychiatra nie stwierdza żadnych zmian. Badania dodatkowe potwierdzają bardzo korzystne, dla leczenia położenie guza. Doskonały neurochirurg proponuje operację, która zapewni całkowite wyleczenie i jeszcze długie lata życia. Pacjent jednak nie zgadza się. Nie pomagają żadne argumenty. Pewnego dnia traci przytomność. Zrozpaczona żona podpisuje w imieniu nieprzytomnego męża zgodę na zabieg. Niestety jest już za późno. Na drugi dzień umiera. Czy popełnił samobójstwo?

Pytam więc, czemu pozwalamy na śmierć ludzi, których można uratować, a z taką zaciekłością przeciwstawiamy się prawu do śmierci człowieka, który nie chce żyć ze względów dalece poważniejszych.

Kościół katolicki jeszcze w niedalekiej przeszłości nie pozwalał na pochowanie samobójcy w poświeconej ziemi. Może tragiczne wydarzenia II Wojny Światowej zmieniły te sytuację, choć do dziś samobójstwo pozostaje kwestią zarówno wstydliwą jak i drażliwą. Czy jednak samobójstwo jest równe samobójstwu? 17-latka, którą rzucił chłopak, jeśli zostanie uratowana, po 20 latach gdy będzie szczęśliwą żoną innego ( a może tego samego) mężczyzny i matką dorastającej córki, co najwyżej ze strachem pomyśli o ewentualności powtórzenia się historii. Ale co powiemy o bojowniku ruchu oporu, któremu wyrwano już wszystkie paznokcie i wybito wszystkie zęby. Wie on, że jeszcze kilka godzin i wyda swoich towarzyszy, których spotka ten sam los. Samobójstwo wprowadzi go do panteonu bohaterów i postawimy mu pomnik, który poświęci kapłan każdego wyznania.

Znany pisarz katolicki i poseł koła „Znak” Jerzy Zawieyski będąc nieuleczalnie chory odebrał sobie życie rzucając się z okna. Wiara nie zdołała go uratować. Pozostał słaby, konający człowiek, którego cierpienie przelało czarę goryczy.

Powstaje zatem kilka istotnych kwestii. Czy każde życie jest równo cenne?

Czy będziemy reanimować 90-latka z rozsianym procesem nowotworowym? Nie. Ale właściwie, dlaczego nie? Powie ktoś: to boski sygnał końca jego życia. Prawo nakazuje chronić życie od poczęcia do naturalnego końca. Są i tacy, którzy powiadają, że istnieją prawa naturalne, czyli boskie. Pytam więc czemu ratujemy 30-letniego człowieka z krwotokiem z przewodu pokarmowego. Według prawa naturalnego, czyli boskiego właśnie umiera. Czyżbyśmy, więc prawo naturalne łamali? Bóg wyganiając pierwszych Rodziców z Raju nakazał im czynić sobie ziemię poddaną. Do jakiego jednak stopnia i w którym momencie powiedzieć: dość? I kto ma zadecydować o odłączeniu kroplówki czy respiratora? Człowiek? Tak, ale kto mu dał prawo. Jeśli sam sobie, to idąc tym tropem, ma on również prawo decydować o własnej śmierci jak już sugerował Seneka. Jeśli pozwalamy Świadkom Jehowy popełniać samobójstwo na naszych oczach, to czemu karzemy tego, który z miłości, nie mogąc patrzeć na cierpienie ukochanej osoby pomaga jej odejść? Mówię tu, a chce to wyraźnie podkreślić, o sytuacjach jednoznacznych i niebudzących żadnych wątpliwości prawnych jak np. wyłudzanie majątku.

Isaak Asimow powiedział kiedyś, że ci którzy potrafią skrócić cierpienia ukochanych zwierząt, wobec siebie są okrutni aż do końca. Można i pewnie trzeba z tym zdaniem dyskutować, ale zawiera się tu jakaś mądrość.

Ostanie lata przyniosły kilka precedensowych decyzji sądowych dotyczących zaprzestania „uporczywej” terapii. Lecz czy żywienie chorego w stanie wegetatywnym odpowiada tej definicji? Czy zabicie kogoś poprzez odstawienie mu jedzenia i picia jest lepszym rozwiązaniem niż zatrzymanie akcji serca w sposób farmakologiczny po uprzednim wyłączeniu świadomości? 

Pozostaje jednak na koniec problem najtrudniejszy. Jaka mogłaby być rola lekarza w działaniach eutanastycznych? Nie wiem. Życie nauczyło mnie bowiem, że nic nie jest czarno-białe. Zazdroszczę tym, którzy tak uważają. Rolą lekarza jest leczyć, ratować życie, przynosić ulgę w cierpieniu. Wiem jednak, że najbliższe lata wymuszą potrzebę przewartościowania w tej materii.

Człowiek popełniając nawet czyny złe, zawsze je usprawiedliwiał. Jak każe obyczaj w plutonie egzekucyjnym co drugi karabin ładowany jest ślepym nabojem. To, dlatego, aby żołnierz nie czuł się mordercą, bo może jego karabin nie posłał śmiercionośnej kuli. Ale czyż samo naciśnięcie spustu, nie jest już zbrodnią?

1 komentarz: