poniedziałek, 6 listopada 2017

JAK NIE ZOSTAŁEM ROLNIKIEM



Było to dawno temu. Bodaj w 1987 lub 1988. Jednym z moich pacjentów w Klinice (wówczas kierowanej przez prof. Mackiewicza) był człowiek z problemami naczyniowymi kończyn dolnych. Nie pomnę już czy chodziło o miażdżycę, czy zespół stopy cukrzycowej. Po około tygodniu leczenia, przyszła do mnie rodzina pacjenta i jedna z pań powiedziała, że w podziękowaniu za opiekę, postanowili przepisać na mnie gospodarstwo chorego. Odpowiedziałem, że absolutnie nie muszą tego robić i w ogóle pomysł nie jest trafiony. Po kilku dniach (niestety pacjent był już po amputacji części kończyny), zapewnili mnie o znalezieniu kancelarii adwokackiej do zrealizowania wspomnianej darowizny. Z czasem niestety, amputacje pozbawiały mojego chorego kolejnych odcinków kończyny, zaś rodzina wspominała nadal o darowiźnie zapewniając, że sprawa jest w toku. O ile pamiętam rolnik opuścił szpital bez nóg, a ja nawet nie wiem, gdzie "moja'' ziemia się mieściła.
Trzydzieści lat pracy pozwala na wyrobienie sobie sądu o relacjach lekarz-pacjent. Nie chciałbym zabrzmieć jak dziadek, który twierdzi że przed wojną trawa była zieleńsza a dziewczyny młodsze, jednak chyba wiele się zmieniło. Wyrazem tego są rozbudowane do granic absurdu zgody na zabiegi. Odnoszę wrażenie, że nadal mimo tego większość z pacjentów, nie ma pojęcia na co są leczeni i co im grozi. Absolutnie nie jestem zwolennikiem postawy "jestem lekarzem i wiem lepiej, więc niech pan/i mi zaufa" . O nie. Wręcz przeciwnie, uważam że chory powinien  wiedzieć na co choruje i jak będzie dalej. Jeszcze wrócę do tego tematu.  Tymczasem na zjazdach naukowych, pojawiły sie sesje z udziałem prawników, na których omawiane są zagadnienia odpowiedzialności cywilnej i oczywiście ubezpieczeń. Zazwyczaj uczestnicy otrzymują po sesji wizytówki kancelarii, którą reprezentował prelegent. W periodykach naukowych spotyka się artykuły  o zbliżonej treści. Wnioski można ująć kolokwialnie: "strach się bać". Jest w tym sporo racji. Coraz częściej pojawiają się roszczenia wobec szpitali i lekarzy. Powołano nawet specjalne komisje przy wojewodach. Mają one orzekać czy popełniono błąd medyczny czy nie. Internet pełen jest reklam kancelarii prawnych oferujących swe usługi w kwestii dochodzenia roszczeń. W Klinice, w której pracuję coraz częściej mamy do czynienia z wezwaniami do zapłaty o rzekomy błąd medyczny. Kwestie bowiem finansowe są tu na miejscu pierwszym. Ostatnio pisałem odpowiedź na wezwania do zapłaty  350.000 złotych, za śmierć człowieka leczonego z powodu masywnych przerzutów do wątroby w przebiegu raka jelita, z wątrobą uszkodzoną wskutek chemioterapii. Obawiam się, że mimo oczywistych dowodów na brak błędu sprawa trafi do sądu i za pieniądze podatników odbędzie się proces. Podobnych wezwań było już kilkadziesiąt. Proszę nie zrozumieć, że bezkrytycznie bronię korporacji lekarskiej. Już kiedyś pisałem, że podobnego nagromadzenia zawiści i wzajemnej podłości nie spotkałem nigdzie indziej. To temat na oddzielny tekst. Jako biegły sądowy, często chwytam się za głowę jak można było "odstawić" to, o czym czytam w aktach. I nie mówię o piciu w pracy czy podobnych ekscesach. Mówię o leczeniu. Nie mam dobrego rozwiązania, ale wspomniane komisje rozsądzania błędów medycznyc, nie są chyba najlepszym. Moim skromnym zdaniem po zgłoszeniu takiej sprawy winno zebrać się gremium złożone z kilku lekarzy o nieposzlakowanej opinii i najwyższych kwalifikacjach (z innej części Polski rzecz jasna) i na tym etapie rozstrzygnąć co robić dalej. Powinien być tam również prawnik z dużym doświadczeniem w sprawach "medycznych".  Oczywiście wymagałoby to jakiś nakładów finansowych, a nie jałmużny jaką płaci obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości biegłym. Może się czepiam ale "komisje" źle mi się kojarzą.   
Wróćmy jednak do chorych ze złym rokowaniem. Sytuacja jest tu dość skomplikowana. Niekiedy rodzina kategorycznie żąda, aby nie informować pacjenta o jego stanie. Bywa i przeciwnie. Osobiście ( o czym niżej ) zawsze omawiam z rodziną zakres informacji, jakie mam przekazać pacjentowi. Niepokoi mnie jednak inne zjawisko. Rodzina chorego jest przekonana, że zaawansowana choroba (nie tylko nowotworowa) jest w zasadzie uleczalna i kwestią czasu oraz miejsca leczenia (również w sensie osobowym) jest całkowite wyzdrowienie matki, ojca czy brata. Nie ma mowy o powikłaniach, niepowodzeniu. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, całkowita ignorancja społeczeństwa jeśli chodzi o wiedzę medyczną. Nie wiem jak tłumaczyć istotę przerzutów komuś, kto nie wie co to wątroba. Wynika z tego poniekąd odbiór informacji medialnych i nie mam tu na myśli grup antyszczepionkowców czy podobnych. Chodzi o newsy typu: "polscy naukowcy opracowali lek na raka" czy "nowa rewelacyjna metoda leczenia chirurgicznego raka, już nie trzeba będzie umierać w cierpieniu". Jeśli tak jest to przecież i w naszym szpitalu te metody powinny być znane. Po wtóre, wielu kolegów utwierdza chorych i rodziny w tym przekonaniu. Nareszcie trafili gdzie trzeba. Czemu w ogóle rozpoczęli leczenie u Xińskiego w Szpitalu Y?  Teraz będzie trochę trudniej niż gdyby tego nie robili, ale proszę nie tracić nadziei. Dobrze, że już państwo są tutaj. Wspólnie pokonamy raka. Po trzecie, śmierć przestała w mentalności ludzi istnieć co wynika z powyższych przesłanek. Walczymy do końca jak legendarny Pyrrus z Epiru. W prywatnych rozmowach z kolegami pytam czasem, czemu nadal tak intensywnie leczą 90-latka z szesnastoma schorzeniami, z których na każde oddzielnie umiera się. Czemu do chorego z przewlekłą nieuleczalną niewydolnością krążenia, po kilku laparotomiach,  z gastrostomią, tracheostomią, ileostomią (pozostało 30 cm jelita - żywiony parenteralnie) przychodzą przez 2 miesiące wszyscy specjaliści ze szpitala prócz pediatry i "leczą" go. Odpowiedź: rodzina prawników, zagrozili procesem o złe leczenie. Gdzie zatem nasze prawa, gdzie nasz honor, gdzie etyka i zwykła przyzwoitość? 
To wydarzyło się mniej więcej w tym samych czasie co "darowizna gospodarstwa". Na początku mej przygody z Pogotowiem Ratunkowym. Wezwanie o ile pamiętam na Nakielską. Gdzieś daleko. Stan agonalny, duszność, ból. W mieszkaniu istotnie konający człowiek. Dusi się. Rozsiew nowotworu.  Podaję mu dożylnie Aminophylinum i środek p. bólowy. Bez poprawy. Rodzina błaga o pomoc, płacz, rozpacz. Może szpital p. doktorze? Potwierdzam. Sanitariusz mruga do mnie i jak to określa się w teatralnych didaskaliach mówi "na stronie" : "doktor, nie rób tego, jak nam umrze w karetce będą jaja. Trzeba będzie jechać na Medycynę Sądową i tak dalej". Lekceważę jego uwagę. Przecież mam pomagać chorym. Nolens volens kierowca i sanitariusz kładą chorego na nosze i ruszamy na sygnale w stronę "XXX-lecia PRL" (dla młodszych Czytelników, obecny "Biziel" ). Na wysokości Ronda XXX-lecia PRL  (obecnie Jagiellonów) chory wydał ostanie tchnienie. Sanitariusz z wyraźną satysfakcją mówi: "A nie mówiłem, teraz będą jaja. Zgon w karetce". Znajduję rozwiązanie. Zajeżdżamy do szpitala. Znają mnie już w Izbie. Chwila rozmowy i ustalamy, że przywiozłem chorego w ciężkim stanie i po 10 minutowej reanimacji niestety zmarł. Przez następne siedem lat pracy w Pogotowiu, byłam bardziej asertywny.  Od tej pory postanowiłem też mówić ludziom prawdę o tym, że przychodzi kres życia i żadne leki z telewizji ani słynny doktor z ciekawym, a drogim urządzeniem już ich nie wyleczy. Czasami działa. Nawet na rodziny prawnicze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz