Było to dawno temu.
Bodaj w 1987 lub 1988. Jednym z moich pacjentów w Klinice (wówczas kierowanej
przez prof. Mackiewicza) był człowiek z problemami naczyniowymi kończyn
dolnych. Nie pomnę już czy chodziło o miażdżycę, czy zespół stopy cukrzycowej.
Po około tygodniu leczenia, przyszła do mnie rodzina pacjenta i jedna z pań
powiedziała, że w podziękowaniu za opiekę, postanowili przepisać na mnie
gospodarstwo chorego. Odpowiedziałem, że absolutnie nie muszą tego robić i w
ogóle pomysł nie jest trafiony. Po kilku dniach (niestety pacjent był już po
amputacji części kończyny), zapewnili mnie o znalezieniu kancelarii adwokackiej
do zrealizowania wspomnianej darowizny. Z czasem niestety, amputacje pozbawiały
mojego chorego kolejnych odcinków kończyny, zaś rodzina wspominała nadal o
darowiźnie zapewniając, że sprawa jest w toku. O ile pamiętam rolnik opuścił
szpital bez nóg, a ja nawet nie wiem, gdzie "moja'' ziemia się mieściła.
Trzydzieści lat pracy
pozwala na wyrobienie sobie sądu o relacjach lekarz-pacjent. Nie chciałbym
zabrzmieć jak dziadek, który twierdzi że przed wojną trawa była zieleńsza a
dziewczyny młodsze, jednak chyba wiele się zmieniło. Wyrazem tego są rozbudowane
do granic absurdu zgody na zabiegi. Odnoszę wrażenie, że nadal mimo tego większość
z pacjentów, nie ma pojęcia na co są leczeni i co im grozi. Absolutnie nie
jestem zwolennikiem postawy "jestem
lekarzem i wiem lepiej, więc niech pan/i mi zaufa" . O nie. Wręcz
przeciwnie, uważam że chory powinien
wiedzieć na co choruje i jak będzie dalej. Jeszcze wrócę do tego tematu.
Tymczasem na zjazdach naukowych,
pojawiły sie sesje z udziałem prawników, na których omawiane są zagadnienia odpowiedzialności
cywilnej i oczywiście ubezpieczeń. Zazwyczaj uczestnicy otrzymują po sesji
wizytówki kancelarii, którą reprezentował prelegent. W periodykach naukowych
spotyka się artykuły o zbliżonej treści.
Wnioski można ująć kolokwialnie: "strach
się bać". Jest w tym sporo racji. Coraz częściej pojawiają się roszczenia
wobec szpitali i lekarzy. Powołano nawet specjalne komisje przy wojewodach.
Mają one orzekać czy popełniono błąd medyczny czy nie. Internet pełen jest
reklam kancelarii prawnych oferujących swe usługi w kwestii dochodzenia
roszczeń. W Klinice, w której pracuję coraz częściej mamy do czynienia z
wezwaniami do zapłaty o rzekomy błąd medyczny. Kwestie bowiem finansowe są tu
na miejscu pierwszym. Ostatnio pisałem odpowiedź na wezwania do zapłaty 350.000 złotych, za śmierć człowieka
leczonego z powodu masywnych przerzutów do wątroby w przebiegu raka jelita, z
wątrobą uszkodzoną wskutek chemioterapii. Obawiam się, że mimo oczywistych dowodów
na brak błędu sprawa trafi do sądu i za pieniądze podatników odbędzie się proces.
Podobnych wezwań było już kilkadziesiąt. Proszę nie zrozumieć, że bezkrytycznie
bronię korporacji lekarskiej. Już kiedyś pisałem, że podobnego nagromadzenia
zawiści i wzajemnej podłości nie spotkałem nigdzie indziej. To temat na
oddzielny tekst. Jako biegły sądowy, często chwytam się za głowę jak można było
"odstawić" to, o czym czytam w aktach. I nie mówię o piciu w pracy
czy podobnych ekscesach. Mówię o leczeniu. Nie mam dobrego rozwiązania, ale wspomniane
komisje rozsądzania błędów medycznyc, nie są chyba najlepszym. Moim skromnym
zdaniem po zgłoszeniu takiej sprawy winno zebrać się gremium złożone z kilku
lekarzy o nieposzlakowanej opinii i najwyższych kwalifikacjach (z innej części
Polski rzecz jasna) i na tym etapie rozstrzygnąć co robić dalej. Powinien być
tam również prawnik z dużym doświadczeniem w sprawach "medycznych". Oczywiście wymagałoby to jakiś nakładów
finansowych, a nie jałmużny jaką płaci obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości
biegłym. Może się czepiam ale "komisje" źle mi się kojarzą.
Wróćmy jednak do
chorych ze złym rokowaniem. Sytuacja jest tu dość skomplikowana. Niekiedy
rodzina kategorycznie żąda, aby nie informować pacjenta o jego stanie. Bywa i
przeciwnie. Osobiście ( o czym niżej ) zawsze omawiam z rodziną zakres
informacji, jakie mam przekazać pacjentowi. Niepokoi mnie jednak inne zjawisko.
Rodzina chorego jest przekonana, że zaawansowana choroba (nie tylko nowotworowa)
jest w zasadzie uleczalna i kwestią czasu oraz miejsca leczenia (również w
sensie osobowym) jest całkowite wyzdrowienie matki, ojca czy brata. Nie ma mowy
o powikłaniach, niepowodzeniu. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, całkowita
ignorancja społeczeństwa jeśli chodzi o wiedzę medyczną. Nie wiem jak tłumaczyć
istotę przerzutów komuś, kto nie wie co to wątroba. Wynika z tego poniekąd
odbiór informacji medialnych i nie mam tu na myśli grup antyszczepionkowców czy
podobnych. Chodzi o newsy typu: "polscy
naukowcy opracowali lek na raka" czy "nowa rewelacyjna metoda leczenia chirurgicznego raka, już nie trzeba
będzie umierać w cierpieniu". Jeśli tak jest to przecież i w naszym
szpitalu te metody powinny być znane. Po wtóre, wielu kolegów utwierdza chorych
i rodziny w tym przekonaniu. Nareszcie trafili gdzie trzeba. Czemu w ogóle
rozpoczęli leczenie u Xińskiego w Szpitalu Y? Teraz będzie trochę trudniej niż gdyby tego
nie robili, ale proszę nie tracić nadziei. Dobrze, że już państwo są tutaj.
Wspólnie pokonamy raka. Po trzecie, śmierć przestała w mentalności ludzi
istnieć co wynika z powyższych przesłanek. Walczymy do końca jak legendarny
Pyrrus z Epiru. W prywatnych rozmowach z kolegami pytam czasem, czemu nadal tak
intensywnie leczą 90-latka z szesnastoma schorzeniami, z których na każde
oddzielnie umiera się. Czemu do chorego z przewlekłą nieuleczalną
niewydolnością krążenia, po kilku laparotomiach, z gastrostomią, tracheostomią, ileostomią
(pozostało 30 cm jelita - żywiony parenteralnie) przychodzą przez 2 miesiące
wszyscy specjaliści ze szpitala prócz pediatry i "leczą" go.
Odpowiedź: rodzina prawników, zagrozili procesem o złe leczenie. Gdzie zatem
nasze prawa, gdzie nasz honor, gdzie etyka i zwykła przyzwoitość?
To wydarzyło się mniej więcej w tym samych czasie
co "darowizna gospodarstwa". Na początku mej przygody z Pogotowiem
Ratunkowym. Wezwanie o ile pamiętam na Nakielską. Gdzieś daleko. Stan agonalny,
duszność, ból. W mieszkaniu istotnie konający człowiek. Dusi się. Rozsiew
nowotworu. Podaję mu dożylnie
Aminophylinum i środek p. bólowy. Bez poprawy. Rodzina błaga o pomoc, płacz,
rozpacz. Może szpital p. doktorze? Potwierdzam. Sanitariusz mruga do mnie i jak
to określa się w teatralnych didaskaliach mówi "na stronie" : "doktor, nie rób tego, jak nam umrze w
karetce będą jaja. Trzeba będzie jechać na Medycynę Sądową i tak dalej".
Lekceważę jego uwagę. Przecież mam pomagać chorym. Nolens volens kierowca i
sanitariusz kładą chorego na nosze i ruszamy na sygnale w stronę
"XXX-lecia PRL" (dla młodszych Czytelników, obecny "Biziel"
). Na wysokości Ronda XXX-lecia PRL (obecnie
Jagiellonów) chory wydał ostanie tchnienie. Sanitariusz z wyraźną satysfakcją
mówi: "A nie mówiłem, teraz będą
jaja. Zgon w karetce". Znajduję rozwiązanie. Zajeżdżamy do szpitala.
Znają mnie już w Izbie. Chwila rozmowy i ustalamy, że przywiozłem chorego w
ciężkim stanie i po 10 minutowej reanimacji niestety zmarł. Przez następne
siedem lat pracy w Pogotowiu, byłam bardziej asertywny. Od tej pory postanowiłem też mówić ludziom
prawdę o tym, że przychodzi kres życia i żadne leki z telewizji ani słynny
doktor z ciekawym, a drogim urządzeniem już ich nie wyleczy. Czasami działa.
Nawet na rodziny prawnicze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz