poniedziałek, 3 czerwca 2013

PACJENCI CZYLI JAK ŻYWI UCZĄ ŻYWYCH


Moja droga do szkoły podstawowej przebiegała obok szpitala. Był to szpital przy ul. Batorego w Toruniu. Powinienem jeszcze o nim, a zwłaszcza oddziale chirurgicznym napisać, gdyż ma on dla mnie duże sentymentalne i nie tylko takie znaczenie. Podjazd dla karetek przecinał chodnik. Dziś jest tam już zupełnie inaczej a nawet Izba Przyjęć zmieniła swoje położenie. Jednak wtedy, na przełomie lat 60- i 70-tych ubiegłego wieku od czasu do czasu „Warszawy – kombi” z niebieskim światełkiem na dachu  wjeżdżały na sygnale na ów podjazd przecinając mi drogę. Zawsze budziło to moje emocje. Zatrzymywałem się, by zobaczyć, kogo Pogotowie przywiozło do szpitala. Sanitariusz i kierowca wynosili nosze ( kto wówczas widział nosze na kółkach?), na których leżeli pacjenci. Czasami zakrwawieni, pewnie z wypadku, czasami coś krzyczeli, płakali, a niekiedy leżeli bez ruchu. Nie wiem czy już wtedy wiedziałem, że chcę być lekarzem, ale było coś (pewnie zwykła ciekawość), co kazało mi zatrzymać się nawet za cenę spóźnienia do szkoły. Wiedziałem, że tam za szklanymi drzwiami Izby Przyjęć dzieją się ciekawe rzeczy. Pewnym dowodem tego, że tak jest były opowieści mojej mamy, która w owym szpitalu pracowała w laboratorium. Od czasu do czasu opowiadała o jakiś operacjach, kiedy to trzeba było błyskawicznie robić badania, o rannych w wypadkach i chirurgach, którzy ich operowali. Zapamiętałem też opowieść o sąsiedzie, któremu w szpitalu usunięto, o zgrozo, ponad metr jelita.

Minęło kilkanaście lat, pod Izbę Przyjęć zaczęły podjeżdżać Fiaty 125p, a ja już rzadziej przechodziłem tą drogą. Liceum a potem studia. Wróciłem tu w okresie stanu wojennego na przymusowe praktyki „wakacyjne”. Rzecz jasna na chirurgię. I oto byłem za szklanymi drzwiami. Nareszcie widziałem co się dzieje z owymi pacjentami z noszy. Czasami sam coś przy nich robiłem. Pierwszy nacięty ropień. Pierwsze wkłucie w żyłę i wreszcie pierwszy „samodzielny” wyrostek. Jaką to sprawiało radość!  Może dlatego dziś czasami chętniej asystuje młodszym kolegom niż „pcham” się do operacji wyrostka czy nawet czegoś poważniejszego na dyżurze.

Podręczniki, które czytałem pełne były opisów chorób, zdjęć ilustrujących owe patologie. Niezwykle rzadkie zespoły, których pewnie nigdy nie zobaczę wręcz straszyły, opisami objawów czy ikonografią. Drobna zmiana kilku nukleotydów zamieniała czyjeś życie na ziemi w piekło.

W dalszych latach nauki często napotykałem na opisy odsetka powikłań po danej operacji czy śmiertelności jakiejś choroby. Rozdziały o nowotworach kończyły się lapidarnymi zdaniami o rokowaniu. W przypadku 20% przeżyć oznaczało to 80% zgonów. Sam nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę, że czytam o ludzkich tragediach, choć sam wielokrotnie informowałem rodziny chorych o rychłej śmierci ich bliskich. Nie wiem czy zrozumie to ktoś, kto nie widział ludzi błagających życie i o śmierć.

Medycyna i jej rozwój opiera się na cierpieniu. O wielu ofiarach nawet nie wiemy. Ile wykonano wiwisekcji, eksperymentów opartych jednanie na przypuszczeniach, ile błędnych hipotez zweryfikowała śmierć?

W dawnych prosektoriach umieszczano napis: „Tutaj umarli uczą żywych” . Ale też i żywi uczyli i nadal uczą żywych. Któż z nawet najbardziej dziś utytułowanych profesorów po raz pierwszy nieudolnie pod okiem pielęgniarki (jeszcze w czepku) wkłuwał się do żyły. Iluż z nas asystując do operacji z mądrą miną jako stażysta lub student, nie miało pojęcia, co tak naprawdę się tam dzieje. Tak wygląda nauka medycyny. Może zmienią ją rozwój nauki, wirtualne trenażery, ale póki co nadal to właśnie pacjenci uczą nas.

Prawda, że są różni, a zwłaszcza ich rodziny. Kto tak naprawdę czasami będąc zmęczony po dyżurze nie miał dość dziesiątek pytań rodzin pacjentów, ich narzekań, żądań a czasami nawet zwykłego chamstwa. Ale z drugiej strony ileż widzi się poświęcenia ze strony rodzin, przyjaciół czy nawet obcych ludzi, w chwili gdy ktoś choruje czy wręcz odchodzi. Choroba rujnuje niekiedy cale życie, niweczy plany, niszczy marzenia. Spotkałem jednak takich pacjentów, od których można było się uczyć godnego chorowania i umierania, a również i takich, o których chciałbym zapomnieć.

Jest jeszcze jeden rodzaj „pacjentów”, o których rzadko się mówi. To zwierzęta doświadczalne. Miliony ich poświęcane są corocznie na świecie dla celów medycznych i nie tylko. Jeden z wielkich polskich chirurgów oddał kiedyś hołd psom doświadczalnym, bez których rozwój chirurgii byłby niemożliwy. Każdy wie, że ofiara naszych mniejszych braci jest potrzebna. Bez niej nie byłoby insuliny, setek leków czy technik chirurgicznych. Jednak zawsze bolał mnie fakt bezsensownego używania zwierząt do pokazywania rzeczy oczywistych i powtarzalnych. Pamiętam na bodaj drugim roku studiów doświadczenie, które miało nam zobrazować działanie oksytocyny na mięśniówkę macicy. Ćwiczenia odbywały się późnym popołudniem. Jednak na stole doświadczalnym leżała od rana (pierwsze grupy ćwiczyły rano) królica z rozprutym brzuchem i jej macica istotnie skurczyła się po podaniu owego preparatu, co skrzętnie zanotował kimograf. Przecież już wtedy były kamery i można było to wszystko raz sfilmować i pokazywać. Jednak moje uwagi zostały przyjęte przez asystenta i część kolegów z łagodnym politowaniem. Pociesza mnie jednak fakt, że coraz głośniej mówi się również o prawach naszych „braci mniejszych” i może już ktoś moim młodszym kolegom puszcza już tylko film o działaniu oksytocyny.

Nasza praca, nasze porażki i sukcesy są nieodłącznie zwiane z tymi, którzy powierzają nam swoje zdrowie i życie. Przychodzą do nas w dzień i w nocy, czasami pijani, śmierdzący, miotający obelgami na czym świat stoi. Jedni całują nas po rękach (czasami dosłownie) inni oddają do sądu, z byle powodu. Jednak nie istniejmy bez nich a oni umarli by bez nas. Pozostaje więc coś na kształt symbiozy, która choć nie zawsze wygodna, stanowi jedyną alternatywę. Ileż to jednak razy w rozmowach wspominamy : „A pamiętasz tego z ……, albo tamtego , który miał…...”.  Tak właśnie ‘ten” i „tamten” są zawsze z nami gdy badając chorego uświadamiamy sobie, że coś jest nie tak, ze już kiedyś widzieliśmy coś takiego i już wiemy, że go uratujemy. Więc powiem jedno: „Dziękuję wam pacjenci, których ani twarzy ani nazwisk nie pamiętam. To dzięki waszemu cierpieniu, ktoś będzie żył dłużej”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz