Moja droga do szkoły podstawowej
przebiegała obok szpitala. Był to szpital przy ul. Batorego w Toruniu.
Powinienem jeszcze o nim, a zwłaszcza oddziale chirurgicznym napisać, gdyż ma
on dla mnie duże sentymentalne i nie tylko takie znaczenie. Podjazd dla karetek
przecinał chodnik. Dziś jest tam już zupełnie inaczej a nawet Izba Przyjęć
zmieniła swoje położenie. Jednak wtedy, na przełomie lat 60- i 70-tych
ubiegłego wieku od czasu do czasu „Warszawy – kombi” z niebieskim światełkiem
na dachu wjeżdżały na sygnale na ów
podjazd przecinając mi drogę. Zawsze budziło to moje emocje. Zatrzymywałem się,
by zobaczyć, kogo Pogotowie przywiozło do szpitala. Sanitariusz i kierowca wynosili
nosze ( kto wówczas widział nosze na kółkach?), na których leżeli pacjenci.
Czasami zakrwawieni, pewnie z wypadku, czasami coś krzyczeli, płakali, a
niekiedy leżeli bez ruchu. Nie wiem czy już wtedy wiedziałem, że chcę być
lekarzem, ale było coś (pewnie zwykła ciekawość), co kazało mi zatrzymać się
nawet za cenę spóźnienia do szkoły. Wiedziałem, że tam za szklanymi drzwiami
Izby Przyjęć dzieją się ciekawe rzeczy. Pewnym dowodem tego, że tak jest były
opowieści mojej mamy, która w owym szpitalu pracowała w laboratorium. Od czasu
do czasu opowiadała o jakiś operacjach, kiedy to trzeba było błyskawicznie
robić badania, o rannych w wypadkach i chirurgach, którzy ich operowali.
Zapamiętałem też opowieść o sąsiedzie, któremu w szpitalu usunięto, o zgrozo,
ponad metr jelita.
Minęło kilkanaście lat, pod Izbę
Przyjęć zaczęły podjeżdżać Fiaty 125p, a ja już rzadziej przechodziłem tą
drogą. Liceum a potem studia. Wróciłem tu w okresie stanu wojennego na
przymusowe praktyki „wakacyjne”. Rzecz jasna na chirurgię. I oto byłem za
szklanymi drzwiami. Nareszcie widziałem co się dzieje z owymi pacjentami z
noszy. Czasami sam coś przy nich robiłem. Pierwszy nacięty ropień. Pierwsze
wkłucie w żyłę i wreszcie pierwszy „samodzielny” wyrostek. Jaką to sprawiało
radość! Może dlatego dziś czasami
chętniej asystuje młodszym kolegom niż „pcham” się do operacji wyrostka czy
nawet czegoś poważniejszego na dyżurze.
Podręczniki, które czytałem pełne
były opisów chorób, zdjęć ilustrujących owe patologie. Niezwykle rzadkie
zespoły, których pewnie nigdy nie zobaczę wręcz straszyły, opisami objawów czy
ikonografią. Drobna zmiana kilku nukleotydów zamieniała czyjeś życie na ziemi w
piekło.
W dalszych latach nauki często
napotykałem na opisy odsetka powikłań po danej operacji czy śmiertelności
jakiejś choroby. Rozdziały o nowotworach kończyły się lapidarnymi zdaniami o
rokowaniu. W przypadku 20% przeżyć oznaczało to 80% zgonów. Sam nie wiem, kiedy
zdałem sobie sprawę, że czytam o ludzkich tragediach, choć sam wielokrotnie
informowałem rodziny chorych o rychłej śmierci ich bliskich. Nie wiem czy
zrozumie to ktoś, kto nie widział ludzi błagających życie i o śmierć.
Medycyna i jej rozwój opiera się na
cierpieniu. O wielu ofiarach nawet nie wiemy. Ile wykonano wiwisekcji,
eksperymentów opartych jednanie na przypuszczeniach, ile błędnych hipotez
zweryfikowała śmierć?
W dawnych prosektoriach umieszczano
napis: „Tutaj umarli uczą żywych” .
Ale też i żywi uczyli i nadal uczą żywych. Któż z nawet najbardziej dziś
utytułowanych profesorów po raz pierwszy nieudolnie pod okiem pielęgniarki
(jeszcze w czepku) wkłuwał się do żyły. Iluż z nas asystując do operacji z
mądrą miną jako stażysta lub student, nie miało pojęcia, co tak naprawdę się
tam dzieje. Tak wygląda nauka medycyny. Może zmienią ją rozwój nauki, wirtualne
trenażery, ale póki co nadal to właśnie pacjenci uczą nas.
Prawda, że są różni, a zwłaszcza
ich rodziny. Kto tak naprawdę czasami będąc zmęczony po dyżurze nie miał dość
dziesiątek pytań rodzin pacjentów, ich narzekań, żądań a czasami nawet zwykłego
chamstwa. Ale z drugiej strony ileż widzi się poświęcenia ze strony rodzin,
przyjaciół czy nawet obcych ludzi, w chwili gdy ktoś choruje czy wręcz
odchodzi. Choroba rujnuje niekiedy cale życie, niweczy plany, niszczy marzenia.
Spotkałem jednak takich pacjentów, od których można było się uczyć godnego
chorowania i umierania, a również i takich, o których chciałbym zapomnieć.
Jest jeszcze jeden rodzaj
„pacjentów”, o których rzadko się mówi. To zwierzęta doświadczalne. Miliony ich
poświęcane są corocznie na świecie dla celów medycznych i nie tylko. Jeden z
wielkich polskich chirurgów oddał kiedyś hołd psom doświadczalnym, bez których
rozwój chirurgii byłby niemożliwy. Każdy wie, że ofiara naszych mniejszych
braci jest potrzebna. Bez niej nie byłoby insuliny, setek leków czy technik
chirurgicznych. Jednak zawsze bolał mnie fakt bezsensownego używania zwierząt
do pokazywania rzeczy oczywistych i powtarzalnych. Pamiętam na bodaj drugim
roku studiów doświadczenie, które miało nam zobrazować działanie oksytocyny na
mięśniówkę macicy. Ćwiczenia odbywały się późnym popołudniem. Jednak na stole
doświadczalnym leżała od rana (pierwsze grupy ćwiczyły rano) królica z
rozprutym brzuchem i jej macica istotnie skurczyła się po podaniu owego
preparatu, co skrzętnie zanotował kimograf. Przecież już wtedy były kamery i
można było to wszystko raz sfilmować i pokazywać. Jednak moje uwagi zostały
przyjęte przez asystenta i część kolegów z łagodnym politowaniem. Pociesza mnie
jednak fakt, że coraz głośniej mówi się również o prawach naszych „braci
mniejszych” i może już ktoś moim młodszym kolegom puszcza już tylko film o
działaniu oksytocyny.
Nasza praca, nasze porażki i
sukcesy są nieodłącznie zwiane z tymi, którzy powierzają nam swoje zdrowie i
życie. Przychodzą do nas w dzień i w nocy, czasami pijani, śmierdzący,
miotający obelgami na czym świat stoi. Jedni całują nas po rękach (czasami
dosłownie) inni oddają do sądu, z byle powodu. Jednak nie istniejmy bez nich a
oni umarli by bez nas. Pozostaje więc coś na kształt symbiozy, która choć nie
zawsze wygodna, stanowi jedyną alternatywę. Ileż to jednak razy w rozmowach
wspominamy : „A pamiętasz tego z ……, albo
tamtego , który miał…...”. Tak
właśnie ‘ten” i „tamten” są zawsze z nami gdy badając chorego uświadamiamy
sobie, że coś jest nie tak, ze już kiedyś widzieliśmy coś takiego i już wiemy,
że go uratujemy. Więc powiem jedno: „Dziękuję wam pacjenci, których ani twarzy
ani nazwisk nie pamiętam. To dzięki waszemu cierpieniu, ktoś będzie żył
dłużej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz