Ilekroć wracam czy to pamięcią, czy to fizycznie do Torunia, zwłaszcza w rejony gdzie spędziłem dzieciństwo i młodość, każdy budynek, drzewo, płot czy inny przedmiot otwiera nową opowieść, niczym „matrioszka” kryjąc w sobie następną i następną, prawie w nieskończoność. Ilość zdarzeń, uczuć i skojarzeń jest nieomal nieograniczona. Są tam też – i to może najważniejsze – ludzie.
Wielu z nich już nie żyje, pozostali w mojej pamięci, lecz gdyby, na wzór filmów kryminalnych, miałbym odtworzyć ich portrety pamięciowe, byliby chyba bezpieczni. Nikt by ich nie rozpoznał. Ich twarze w przedziwny sposób zatarły się, a jednocześnie widzę je, jakbym teraz stał naprzeciw i rozmawiał z nimi. Jeszcze o nich napiszę.
Te rejony to przedmieście Mokre. Dzielnica raczej nie reprezentacyjna, choć moje dzieciństwo i czas „nastolatkowy” to okres wielkich zmian w tamtym obszarze Torunia. Można dziś dyskutować, czy bloki z wielkiej płyty i wyburzenia starej substancji to dobre rozwiązanie. No cóż większość budynków, których powstawania byłem świadkiem stoi do dziś. Nie mieszkają już tam moi koledzy, a ich rodzice jeśli żyją też przeprowadzili się gdzieś tam.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły przy ulicy Bażyńskich, większość bloków w tej okolicy już stała. Budowano jakieś pojedyncze pawilony. Zabawy na tych budowach dostarczały nam sporo radości, a mojej mamie dodatkowego prania odzieży. Chyba najbardziej pamiętam budowę trasy Kościuszki i wiaduktuponad torami w pobliżu dworca Toruń Wschodni. Miałem wtedy 14-15 lat. Najpierw wyburzenia domów z którymi coś mnie łączyło. Ot, choćby dom państwa Balcerowiczów (zbieżność nazwiska nieprzypadkowa), albo pawilon w którym mieścił się zakład fryzjerski.
W mojej pamięci pozostał dość oryginalny sposób (zachodzę w głowę jak to jest dzisiaj) dostosowania mej niewysokiej wówczas postaci do fotela „dla dorosłych”. Otóż fryzjer miał deskę, którą kładł na oparcia fotela, a ja siadałem na niej. Nie wiem czy dobrze pamiętam, ale jedna z ostatnich wizyt w owym zakładzie przed rozbiórką odbyła się w rytuale „dorosły” a nawet pan fryzjer pokazał mi za pomocą dwóch luster jak jestem ostrzyżony z tyłu.
Historię tę przypomniało mi niedawno czytane opowiadanie Barnesa "Krótka historia fryzjerstwa" . Z ulicy Kościuszki, nawiasem mówiąc w owym czasie zacząłem mniej korzystać, gdyż Liceum nr IV, znajdowało się na ul. Warszawskiej i żeby się do niego dostać, musiałem przejść prawie połowę długość Chrobrego. A właśnie, przypomniałem sobie, kiedy podawałem swoim rówieśnikom mój adres mówiłem: pierwszy król Polski
i nasz rocznik urodzenia (61).
Jak widać mój dom rodzinny, był nieco oddalony od „centrów” życia towarzyskiego szkoły (zwłaszcza podstawowej, gdyż licealiści to „zbieranina" z całego Torunia, a nawet okolic). Miało to chyba pewien wpływ na mój rozwój duchowy. Otóż kiedy już wróciłem do domu, przeważnie zostawałem już tam. Moi koledzy pewnie grali wtedy w piłkę (nie należę przez to do dobrych graczy w tej dyscyplinie), albo po prostu włóczyli się „po osiedlu”. Ja czasami wracałem później, bo gdzieś się „po szkole” poszło, jakaś zabawa lub coś w tym stylu.
Bywały i większe wyprawy zwłaszcza wiosną, rowerami czasami hen aż do granic miasta „na forty” czy nawet w pobliże Wisły. Znałem te tereny. Z moim ojcem często jeździliśmy rowerami do Złotorii, Kaszczorka, Lubicza, Barbarki, Olka. W Złotorii w pobliżu zamku krzyżackiego w piasku nad brzegiem Wisły znajdowałem fragmenty ceramiki, kto wie może jeszcze z czasów panowania Zakonu. W ciepłe dni kąpaliśmy się w Wiśle lub Drwęcy. Tych wycieczek były dziesiątki jeśli nie więcej. Zapisywałem w małym notesiku ilość przejechanych kilometrów. Najdalszą trasą był wypad nad jezioro w Kamionkach (oczywiście skrótami przez las papowski i małe wioski).
Jako się rzekło kiedy już dotarłem do domu nie opłacało się wracać w okolice szkoły. Tym bardziej, że w domu czekała Babcia, która wiedziała o której kończą się lekcje. Jak więc spędzałem czas? Czytałem. W pokoju koło okna stał fotel, w którym zasiadałem sobie i czytałem popijając kawę zbożową, którą lubię zresztą do dziś. Jakie lektury? Sporo książek miałem w domu, ale była też biblioteka w szkole. Cały Verne, sporo Lema,
przygody Tomka Wilmowskiego, dziki zachód i pewnie jeszcze ze sto innych. Tego fotela już nie ma, ale smak kawy kojarzy mi się z czytaniem, jak magdalenki pewnemu Francuzowi z przeszłością. Coś w tym jest , zwłaszcza zapachy przywodzą skojarzenia i bodaj kilka lat temu za odkrycie tego mechanizmu przyznano Nobla. Całkiem słusznie!
Biblioteka szkolna w SP nr 10 to osobny temat. Pracujące tam panie nie tylko wypożyczały obowiązkowe lektury czy inne książki, ale organizowały co pewien czas spotkania poetyckie zwane o ile pamiętam Wieczornicami” , gdyż odbywały się popołudniu. Nie zmuszani przez nikogo uczestniczyliśmy w nich (ci gorsi w piłkę zazwyczaj), czytając lub recytując z pamięci wiersze spoza szkolnego programu. Do dziś pamiętam wiele z nich.
W ogóle wydaje mi się, że miałem szczęście do ludzi, którym „chciało się” coś więcej niż nakazywał obowiązek. Poza wspominanymi paniami z biblioteki miałem znakomitych nauczycieli. Nie pamiętam wszystkich nazwisk, ale wiem, że wiele rzeczy robili z pasją. Zwłaszcza w liceum udało mi się spotkać takie osoby.
Fizyk prof. Juliusz Domański, genialny wykładowca trudnego skądinąd przedmiotu osobowość nieprzeciętna, akowiec, facet z klasą, cokolwiek miałby to znaczyć. Ktoś kto budził szacunek samym sobą. Spotkałem później jeszcze raz takiego człowieka, był to mój Mistrz i Szef, prof. Zygmunt Mackiewicz.
Inna postać z LO nr IV to prof. Felicja Młynarczyk, nauczycielka biologii. Wiem że miała też zajęcia na UMK z metodologii nauczania i dzięki temu korzystaliśmy w latach siedemdziesiątych z takich „nowoczesnych” pomocy naukowych jak filmy przyrodnicze puszczane z projektora, który umiałem obsługiwać. Tajemnica tkwiła w pętli z filmu, którą trzeba było wykonać pomiędzy dwoma kółkami zębatymi. „Fela” organizowała
również obozy biologiczne ( w swoim wolnym czasie), gdzie odpoczynek i wędrówka łączyły się z nauką.
Mniej więcej w tym czasie właśnie prof. Młynarczyk powiedziała nam, że na UMK będą wykłady z dziedziny fizjologii, genetyki i biologii w ogóle, dla zainteresowanych. Z ciekawości pojechałem 15-stką na Bielany i spotkałem genialnego wykładowcę prof. Juliusza Narębskiego.
Profesor, wówczas dziekan Wydziału Biologii znajdował czas aby dzieciakom z liceum opowiadać o najnowszych zdobyczach nauki. Bez Internetu, Power Pointa czy innych współczesnych nam gadżetów za pomocą własnego słowa, kredy i tablicy pokazywał świat wiedzy i tego nad czym pracowali wówczas naukowcy. Jakieś trzydzieści lat później
poświeciłem mu swój wykład na Festiwalu Nauki, a także to co przeżyłem wtedy było inspiracją "Medycznych Śród" w Bydgoszczy.
Mój dom stał w ogrodzie, który wówczas wydawał mi się ogromny. Chyba w ogóle perspektywa dziecka jest inna. Dziś, gdy chodzę po owym podwórku, pytam sam siebie, gdzie te przestrzenie, niemal prerie czy stepy, na których bawiliśmy się w Indian, wojnę, czy co tam jeszcze.
Wizyty kolegów choć nie częste (daleko od „osiedla”) były zawsze wydarzeniem. Bywało i tak, że w czasie ferii na zmianę bywaliśmy przed południem u siebie, wymyślając zabawy odpowiednie do otoczenia. Mój ogródek miał pewne przewagi, można było przykładowo zbudować szałas. Nie było komputerów, gier elektronicznych. Były czasami lepsze zabawki
(jakiś odlotowy karabin lub coś podobnego) i nasza fantazja. Starczało.
Skoro już o domu, to za mojej pamięci przeżył on niemałą metamorfozę. Wybudowano go w latach 20-stych XX wieku, na modłę ówczesnych domów na przedmieściach Torunia. Nie było bieżącej wody ani kanalizacji. Plany rozwoju Torunia ponoć zakładały zburzenie go, stąd nie inwestowano. Upływały lata a coraz to nowe pomysły na to co ma stanąć
w miejscu rodzinnego gniazda upadały.
Remonty zaczęły się pod koniec lat 60-tych. Ich "spiritus movens" był ojciec, zaś wykonawcą, doradcą i projektantem w jednej osobie niejaki pan Henio, przyjaciel domu, z zawodu hydraulik, mający sporo czasu bo jak się wówczas mówiło był "starym kawalerem" czyli "po dzisiejszemu" singlem. Pan Henryk wykonał całą instalację, działającą do dziś.
Oddzielnym problemem było wówczas zdobycie materiałów budowlanych oraz armatury. Pamiętam jak przez mgłę, że objeżdżaliśmy przedziwne sklepy (często GS-y na wsiach) aby zakupić a to sedes, a to odpowiednią rurę czy też przedziwne złączki, nyple i podobne dziwactwa, noszące nazwy niczym ze słynnego skeczu starego aktora Fijewskiego, grającego w nim proszę zgadnąć, oczywiście hydraulika. Wkrótce pojawiło się centralne ogrzewanie też dzieło pana Henia rzecz jasna.
Zwierzęta były zawsze. Właściwie nie mieszkałem ze zwierzakami tylko w akademikach (pominąwszy pluskwy na Kaliskiego na V roku). Nawet w Hotelu Asystenckim córka miała początkowo rybkę, potem żółwia, a następnie pojawił się kot, który przeżył z nami 17 lat. W Toruniu koty dzieliły się na mieszkające w domu i podwórkowe. Było ich sporo. Jeden z "podwórkowców" , szylkretowa kotka, miała niezwykłe talenty łowieckie w stosunku do gryzoni. Zainteresowało to jedną z pacjentek mego ojca i poprosiła o "udomowienie" jej gdzieś na wsi około 20 km od Torunia. Miała mieć dom i oczywiście tereny łowieckie. Rodzice zgodzili się na to i kotka pojechał sobie. Po bodajże czterech dniach wróciła! Od tej chwili wierzę w opowieści o kotach przemierzających tysiące kilometrów aby wrócić do domu. Sam widziałem to w mikroskali.
Były też psy. Znałem jednego, lecz gdy się urodziłem mieszkał z nami ponoć pies o imieniu Czarek, które nawiasem mówiąc odziedziczył jego następca. Z tym Czarkiem - bis chodziło się na spacery, a nawet jeździł on na rowerze z moim ojcem w koszu na kierownicy, budząc powszechne zdumienie. Przeżył swego pana o kilka lat.
Liceum wspominam jako okres kształtowania się osobowości i poglądów. Pewnie jakiś wpływ miał czas i to co działo się wokół. Matura 1980, za dwa miesiące wybuchnie Solidarność. Już czuło się że coś wisi w powietrzu. Pamiętam dyskusję o Katyniu, gdzie jedna z nauczycielek nie wytrzymała i powiedziała jak było naprawdę, choć wiedziałem już o tym dawno. Nawiasem mówiąc, w sprawach polityki, "chodzenia do kościoła" i tym podobnych panowała w moich szkolnych czasach schizofrenie totalna. W domu ojciec z uchem przy głośniku radia starający się za pomocą "oka magicznego" ustawić najlepszy odbiór Wolnej Europy i opowieści o zbrodniach komuny zaś w szkole programowa indoktrynacja. Muszę przyznać jednak, że moi nauczyciele nie należeli do twardogłowych i poprzestawali na realizacji zaleceń kuratorium, jak mi się wydaje.
Czasy w ogóle siermiężne, bez komórek (telefon w domu pojawił się, gdy byłem już na studiach), bez Internetu, komputerów. Komputer jako urządzenie zobaczyłem po raz pierwszy w ramach lekcji informatyki (chyba ktoś przewidział, że ta gałąź nauki rozwinie się i już w 1978 uczyłem się tego) w Instytucie Matematyki UMK. Potężna szafa z kartami perforowanymi i obracającymi się bębnami. Pewnie, gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że za 35 lat będę pisał o tym "na komputerze" we własnym domu popatrzył bym na niego jak na wariata. Było coś jeszcze. Wiedzieliśmy , że gdzieś tam "na zachodzie" można dostać najnowsze płyty naszych ulubionych zespołów, ludzie jeżdżą samochodami lepszych marek niż "maluch", a każda rzecz przywieziona z zagranicy była czymś cennym.
Dziś mamy wszystko tak jak nasi sąsiedzi z Niemiec, Francuzi czy Amerykanie. Kiedy zaszedłem do Lidla w okolicach Kolonii nawet układ towarów był taki jak na Wojska Polskiego. Tak powinno być i było to obiektem naszych ówczesnych marzeń. Pamiętam, jak jeden z moich kolegów, dziś szanowany ginekolog, zaprosił nas na "słuchanie"
płyty Pink Floyd "The Wall". Przywiózł mu ją jego ojciec będąc w delegacji bodaj w Niemczech zachodnich. Kolega miał dobry gramofon i sprzęt Hi-Fi, a muzyka naprawdę była wspaniała.
Cała otoczka tego wydarzenia, to że jeden z nas miał taką płytę, to było to. Jak "na Zachodzie". Dziś każda premiera płyt zespołów muzycznych, o których nie mam pojęcia odbywa się w tym samym czasie w Stanach i Polsce, za 30 sekund mam ją na moim dysku, jeśli zechcę. Wtedy musiałem jechać na drugi koniec miasta , a ojciec kolegi wydać zaoszczędzone diety na płytę dla syna. Dziś jest normalnie, ale nie żałuję owej wyprawy
po "Floydów". Może miał rację Kubuś Puchatek, mówiąc, że w jedzeniu miodu najpiękniejsza jest chwila przed jego zjedzeniem.
Niepostrzeżenie w ciągu podobnych, a zarazem różnych dni minęło kilkadziesiąt lat. Upadły imperia, pomarli lub zostali zabici ich przywódcy. Ulice zapełniły się samochodami naszych marzeń, wypiękniały nawet szare blokowiska. Pozostały te same uczucia, przekazywane dziś laptopami, smartfonami, Facebookiem.
Pewnie serca dzieci biją tak samo szybciej gdy oczekują na prezent i tak jak moje gdy wyszedłem na pierwszą randkę umówiwszy się po prostu, tak w cztery oczy a nie sms-em. Nie była ostatnia, choć pewnie tak mi się wtedy wydawało. Kim była owa dziewczyna? Nie pamiętam już, a może pamiętam… .
Czemu powstał ten tekst? Stanisław Grochowiak napisał kiedyś:
"Godziny przy piórze, one leczą rany
I śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie"
Byłem tu i wspominałem także... .
OdpowiedzUsuń- Dziękuję!