„Contra vim mortis, non est medicamen in hortis”
Pracy lekarza
śmierć towarzyszyła zawsze. Rzec by można, że walka jaką od tysiącleci toczyli
nasi poprzednicy zawsze miała ten sam przewidywalny koniec. Z biegiem czasu
kapłanom, cyrulikom, balwierzom i wreszcie lekarzom udawało się odwlec
ostateczną klęskę, a jednak nadal pozostaje ona na trwałe wpisana w nasze
działania. Pragnienie nieśmiertelności to wytwór wszystkich cywilizacji.
Wszystkie religie obiecują wiernym wyznawcom wieczną nieśmiertelność, jako
nagrodę za godziwe życie na Ziemi. Wspominałem już kiedyś, że mimo tych jakże
wspaniałych perspektyw wielu poświęciło swój talent i życie na znalezienie
innej drogi do wieczności. Co ciekawsze, takie wieczne życie miałoby się
realizować tu na tym padole, choć w zasadzie wybrańcy byliby poza zasięgiem
takich plag jak choroby czy wreszcie śmierć. Na drugim biegunie stali
pustelnicy, eremici i ci spośród wierzących, dla których życie doczesne było
jedynie drogą do Boga. W skrajnych przypadkach swym zachowaniem i stylem życia
wręcz skracali je, aby szybciej dojść do krainy wiecznego szczęścia. Choć
raczej skłonni bylibyśmy lokować takich ludzi gdzieś w okolicach bitwy
grunwaldzkiej, okazuje się, że nie brakuje ich i dziś. Może nie spotykamy już
rzesz biczowników przemierzających kraj czy pustelników z wyboru. Tych
ostatnich zastąpili emeryci ze „starego portfela” i inni wyrzutkowie kapitalistycznego
społeczeństwa, grzebiący wieczorami w śmietnikach, a nie robią tego bynajmniej,
aby prędzej przenieść się na tamten świat. Od czasu do czasu ogłaszane są końce
świata, a grupy obywateli oddają swój majątek doczesny i zamykając się gdzieś
na uboczu oczekują a to komety, a to innego ciekawego zjawiska
przyrodniczo-astronomicznego. Niekiedy chcą przyspieszyć to przejście i
popełniają samobójstwa, chyba nie zawsze tak zupełnie z własnej woli. Ich
majątki przechodzą zazwyczaj na konta fałszywych proroków, którzy dzięki temu
choć na krótko rozkoszują się całkiem ziemskim dobrobytem.
Na drugim biegunie stoją następcy
alchemików, naukowcy parający się zagadnieniami początków i końca życia.
Korzystamy na co dzień z ich dorobku nie zawsze o tym pamiętając. Mam jednak
wrażenie, że ani mikstury alchemiczne, ani telomery czy sekwencja genów nie
wskażą drogi do nieśmiertelności. Co więcej obawiam się, że właśnie tam
zostanie znaleziona ostateczna odpowiedź, która brzmi: „nie”. Pozostaje
pytanie, czy będziemy wtedy szczęśliwsi. Świat zbudowany jest na pewnych
niepodważalnych zasadach, wśród których jest prędkość światła w próżni, oraz
śmierć wszystkiego, co żyje. Prowadzone są już całkiem zaawansowane badania nad
sztucznym życiem. Mamy już prawie wszystko do zabawienia się w Boga czy naturę.
Lecz nawet jeżeli uda się wytworzyć taki twór, to będzie on jedynie namiastką
tego co widzimy wokół nas. Filozofowie i teolodzy będą mieli następny argument
do sporu o istotę i rolę Boga, a ludzie zaczną spoglądać na siebie nieufnie,
szukając tych „sztucznych”. Z drugiej jednak strony przyzwyczailiśmy się już do
sztuczności. Komputery liczą i projektują za nas, a my płaczemy na filmie gdy
ginie bohater, zdając sobie sprawę z fikcji. Sztuczna Escherichia coli, nie powinna budzić więc emocji. Chyba, że ktoś
wyprodukuje sztuczną bakterię wąglika, odporną na wszystko i rozpyli ją np. nad
Paryżem. Ale to już inna bajka.
Wróćmy jednak do zagadnienia
śmierci człowieka w odbiorze lekarza. Ma on do czynienia z kilkoma rodzajami
śmierci, oczywiście nie chodzi o przyczynę zgonu, lecz jego czas, podejście
umierającego i jego najbliższych. Ludzie
popełniają samobójstwa. Prawdopodobnie nie tylko oni spośród wszystkich
stworzeń na Ziemi, lecz samobójstwa zwierząt nie są do końca udokumentowane, a
spektrum przyczyn tego desperackiego kroku jest u człowieka niezwykle szerokie.
Ogólnie samobójstwo nie jest społecznie akceptowane. Jeszcze do niedawna nie
chowano ich w poświęconej ziemi. Ostatnie wydanie Katechizmu Kościoła
Katolickiego pozostawia sprawą zbawienia duszy samobójcy tylko osądowi
boskiemu. Nadal jednak śmierć zadana samemu sobie jest tabu. Historia pokazała
jasno, że samobójstwo samobójstwu nie równe. Naturalnym odruchem jest ratowanie
samobójcy, bądź niedopuszczenie do zrealizowania jego zamiaru. Inaczej jednak
wygląda samobójstwo 17-latki, którą rzucił chłopak, a inaczej członka ruchu
oporu, który zabija się w katowni służb specjalnych, aby nie wydać na torturach
swoich przyjaciół. Tu niejako przy okazji można by poruszyć problem asystowania
lekarzy przy torturach, choćby w Argentynie, Iraku czy innych krajach. Nie przeceniałbym
jednak tego problemu, gdyż nigdy nie traktowałem lekarzy jako ulepionych z
innej gliny. Wśród nas zdarzają się szuje i święci. Jeśli ktoś ma inne zdanie
służę przykładami.
Na samobójstwo składają się niejako
dwa czynniki. Dojrzałość psychiki i umiejętność radzenia sobie ze stresem.
Odratowany samobójca zazwyczaj jest leczony psychiatrycznie. Zdarza się jednak,
że przyczyna samobójstwa sama w sobie jest nieodwracalna. Przykładem niech
będzie wspomniany już partyzant, czy człowiek, który umiera na nieuleczalną
chorobę, gdzie śmierć połączona jest z niebywałym cierpieniem. Ból fizyczny
jest obecnie możliwy, choć nie zawsze, do opanowania. Pozostaje jednak kwestia
godności umierania, do której oceny śmiem twierdzić, upoważniony jest tylko
ten, którego to dotyczy. Wisława Szymborska tak zakończyła jeden ze swoich
wierszy: „Tyle wiemy o sobie, ile nas
sprawdzono”. Sam nie wiem jak zachowam się wobec ostateczności, jeżeli jednak
będę w stanie decydować o tym co się dzieję, będę żądał aby działano tak jak ja
sobie tego życzę. No właśnie i tu powstaje następny problem, który zahacza o
wszystkie pojęcia mające rdzeń ”-tanazja”. Według współczesnych poglądów
etycznych pacjent ma prawo decydować o sposobie i zakresie leczenia. Co więcej,
podjęcie nawet skutecznego leczenia bez uzyskania zgody jest wedle Kodeksu Karnego przestępstwem. Powstaje
pytanie, czy w społeczeństwie gdzie 30% to wtórni analfabeci nie rozumiejący
„Wiadomości”, gdzie indywidua w rodzaju Harrisa, Nowaka i im podobnych nie mogą
opędzić się od „pacjentów”, tego typu kodyfikacja ma sens. Czy doprawdy pacjent
jest w stanie dokonać słusznego wyboru? Połowa
chorych przyjmowanych na oddziały chirurgii w Polsce nie wie co się z nimi
dzieje i jaki jest cel i sens leczenia. Oczywiście, że rolą pielęgniarki i
lekarza jest ten stan rzeczy zmieniać, lecz nie zawsze jest to możliwe, choćby
ze względu na charakter choroby. Słowa: „rak”, „nowotwór” budzą strach, a
niekiedy ucieczkę od typowego leczenia w objęcia wzmiankowanych szarlatanów.
Wiele zależy od umiejętności psychologicznych personelu, który w nawale druków,
tabel i procedur dla NFZ po prostu nie ma czasu na szczerą i przyjacielską
rozmowę. Oczywiście można i pewnie powinno się zostać po godzinach w szpitalu,
ale każdy ma własną rodzinę i może też kogoś chorego. Błędne koło się zamyka.
Osobiście, w świetle reformy edukacji i ochrony zdrowia nie widzę szans na
zmianę zarówno stylu pracy służby zdrowia jak i poziomu edukacji społecznej.
Raczej należy się liczyć z powstaniem bogatej i wykształconej elity i rzeszy
ubogich analfabetów.
Pytanie jednak dotyczy kwestii, na
ile życzenia chorego czy umierającego mogą być brane pod uwagę. Co zrobić z
chorym, który pomimo zrozumienia proponowanego mu postępowania leczniczego odmawia?
W jakim stopniu rolą lekarza jest przekonywanie o słuszności terapii. Jeżeli
mówimy, co oczywiste o terapiach obarczonych powikłaniami i śmiertelnością
rozmowa staje się jeszcze trudniejsza, a zły wynik leczenia, choć wpisany w
ryzyko staje się podstawą oskarżeń. Postawa paternalistyczna typu: „Ja jestem
lekarzem i się znam, a pacjent nie” nie znajduje już zastosowania. Pozostaje
jednak subtelna kwestia sumienia. Patrzenia na śmierć człowieka, którego mogę i
umiem uratować jest przeżyciem negatywnym emocjonalnie. Przykład Świadków
Jehowy ilustruje to zjawisko dobitnie.
Odpowiedź, że jest to realizacja przekonań religijnych mnie przynajmniej nie
zadawala. Zwłaszcza, gdy spoglądam na problem z przeciwnej strony. Człowiek
przytomny może odmawiać wszelkich form leczenia. Jeżeli traci przytomność, lub
zdolność do rozpoznawania własnych czynów traci również kontrolę nad tym, co
się z nim dzieje. Nawet jeżeli w przeszłości wyrażał swój negatywny pogląd co
do prowadzenia takiej czy innej terapii, wielokrotnie właśnie ona jest
stosowana. Uważam, że powinno się wprowadzić, na wzór oświadczeń dotyczących
transplantacji, podobne dokumenty zawierające życzenie każdego dorosłego
człowieka co do stosowania określonych procedur medycznych w przypadkach, gdy
sam zainteresowany nie będzie w stanie ustosunkować się do nich. Rzecz jasna
dotyczy to sytuacji ostatecznych, a nie grypy czy zapalenia wyrostka
robaczkowego. W krajach Europy zachodniej tego typu próby już są czynione.
Wprowadzenie takiego prawa w Polsce wymagałoby jednak dyskusji, której poziom
obawiam się urągałby problemowi. Mam jednak wrażenie, że nie uciekniemy od
tego, bowiem rozwój technik medycznych, będzie wymagał jasnego ustosunkowania
się do ich użycia. Jedną z przyczyn stanie się również koszt utrzymywania
oddziałów IOM zajmujących się tego typu chorymi.
Kwestią dyskusyjną pozostaje
również agresywne leczenie pewnych schorzeń, zwłaszcza nowotworów czy urazów.
Współczesna literatura etyczna podaje, że lekarz powinien chronić i przedłużać
życie ludzkie, dopóki ma to sens. Definicja ta, której nie sposób odmówić trafności
pozostawia jednak niesłychanie szeroki margines interpretacji słowa „sens”.
Nowe możliwości medycyny zapewne rozszerzają to pojęcie w aspekcie technicznej
wykonalności danej procedury, lecz pozostaje jakość życia i samoocena chorego.
Czy nawet zwycięską walka z rakiem usprawiedliwia wykonanie na przykład
hemikorporektomii?
Pomijam kwestie kulturowe czy
religijne. Różne są interpretacje zakresu leczenia ludzi starych. Zależy to w
wielu wypadkach, niestety również w naszym kraju, od kwestii zgoła niemedycznych.
Problem początku i końca życia jest
i długo jeszcze będzie przedmiotem dyskusji, polemik i przetargów
polityczno-religijnych. Nie uda się go zapewne ująć w proste zasady kodeksowe i
zawsze pozostanie pole dla sumienia, etyki i wolnej woli, którą określa nie
słowo „musisz”, lecz „możesz”.
Antropolodzy kultury twierdzą, że
święta typu Haloween czy meksykański „Dzień Śmierci” połączone z zabawą i
humorem są niczym innym jak próbą „zaklinania” śmierci. Ośmieszona, w postaci
wyżłobionej dyni czy plastykowego kościotrupa jest mniej groźna i jakby dalsza.
To samo można znaleźć w literaturze. Edward Stachura, którego życie zakończone
samobójstwem, pełne było obsesji śmierci nazywał ją pogardliwie „niebezpieczną
wariatką”.
A co zostało
nam zwykłym śmiertelnikom, dla których śmierć jest codziennością zawodową. Choć
nie nasza, przeraża swoją bezwzględnością. Lecz to właśnie my jako lekarze
codziennie wygrywamy z nią bitwy, choć wiemy, że przegramy wojnę. Przewlekamy
podpisanie kapitulacji i coraz lepiej nam się to udaje. Jednak nadal na starych
cmentarzach na nagrobkach można przeczytać: „
Byłem kim jesteś, będziesz kim jestem”
Rzeczywistość bywa jednak taka, że czasami pacjenci nie chcą być informowani o tym co mamy im do zaoferowania i nie chcą odpowiadać za swoje życie, bo całe życie tak robili. Pytali, co jest słuszne, księdza, żony, matki i żyli bez brania odpowiedzialności za swoje decyzje. Trudno z taką osobą rozważać opcje terapeutyczne, bo odpowiadają: pan jest lekarzem i wie co robić, albo przerzucają odpowiedzialność za decyzję choćby na rodzinę. Wielu jest natomiast takich ( powiedziałbym że większość) którzy nie są w stanie zrozumieć co się z nimi dzieje, bo nie mają elementarnych informacji dotyczących anatomii i fizjologii i nawet po kilkudniowych wykładach nie zrozumieliby "o co kaman". Są też tacy, którzy odbierają informacje o możliwych powikłaniach jako "straszenie" i mówią " a po co mi pan o tych wszystkich okropieństwach mówi?" Poziom świadomości wielu ludzi jest bardzo niski i czasami przy podejmowaniu szybkiej decyzji odnośnie leczenia nie mają zasobów wiedzy ani możliwości intelektualnych, by sprostać temu wyzwaniu. Do tego dochodzi ogromny problem intensywnej terapii którą się zajmuję. Kogo i jak kwalifikować do tego typu leczenia? Często decyzje o zaawansowanych, kosztownych, obarczonych wieloma powikłaniami procedurach podejmuje się w ciągu minut, pod presją zrozpaczonej rodziny, bez pytania głównego zainteresowanego, który jest nieprzytomny Wiadomo nam lekarzom, że proces umierania jest zjawiskiem zdysocjowanym, rozciągniętym w czasie. Mało kto o tym wie i się tym interesuje, dopóki sprawa nie dotknie jego samego albo bliskich. A wiadomo, że my intensywiści potrafimy przeciągać umieranie w nieskończoność, dostarczając pacjentowi i zrozpaczonej rodzinie dodatkowych cierpień. Wiele problemów, mało odpowiedzi. Nie dorośliśmy jeszcze jako społeczeństwo do technik, którymi dysponujemy. Zajmują nas dyskusje o tym czy bohaterowie Kamieni na szaniec byli gejami, ale o tym jak umiera matka czy współmałżonek nikt się nie zajmuje póki jego samego to nie dotknie...
OdpowiedzUsuń